Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.

Żonka Marjankowskiego, rozgospodarowana, wesoła kobietka, podaje nam kawę, pyta jakeśmy spali. Jej furkocąca sukienka rozprasza nalot niedobrej rozmowy z Grzeszczeszynem, tam nagórze. Chlipię kawę, staram się nie patrzeć na Grzeszczeszyna, więc siedzę niewygodnie, patrzę w okno, widzę smutne pinjory w zadeszczonej, rozpacznej dali. Przez ścianę, ze szkolnej sali słychać monotonny głos Marjankowskiego. Mówi coś o Sobieskim, o Turkach. Wstajemy ciężko od stołu, jak dwóch parobków, naciskamy kapelusze, Marjankowska mówi nam o obiedzie, aby się nie spóźnić. Grzęźniemy w błocie, rozlądam się po tem Iraty. Jednopiętrowe domki po obu stronach szerokiej, niebrukowanej drogi, vendy-sklepy ze wszystkiem, ziejące mrokiem i stęchłemi zapachami. Drzemiące w słocie Iraty nasuwa wspomnienia z przypadkowych niepotrzebnych podróży i przejazdów przez Rawę Mazowiecką albo Lubartów. Daleko, w szarzyźnie majaczą postacie na koniach. Sylwetki kilku mężczyzn w kapach i szerokich kapeluszach wolno przesuwają się przez drogę, jak widziadła. Wokół cisza, czasem jakieś człapanie. Miasteczko jest przemokłe i zaspane. Grzeszczeszyn wchodzi do wendy, tłumaczy mi, że to wenda bardzo bogatego Polaka, Hessla. Idę za nim, gdzie on tam i ja, trudno, tylko żeby mi tak często nie wyjaśniał różnych rzeczy, przecież nie jestem taki skończony niedojda, o tym Hesslu już mi wczoraj wspominał. I żeby był ścisły, ale w ciągu tej krótkiej podróży przyłapałem go kilkakrotnie na mylnych informacjach, mówi sam z siebie, niepytany — okłamuje mnie. Wita nas tęgi właściciel wendy, prowadzi nas do swojej kancelarji. Zapytuje dokąd jedziemy, takim tonem jakgdyby miał nam jakąś wizę wystawić. Ale jest to rubaszny, zażywny jegomość, raczej sympatyczny. Siedzimy przy stole, jest tu maszyna do pisania, liczydło, dużo rachunków na drutach, pachnie naftą i mąką. Obaj znów mówią na temat księży, wypowiada się Grzeszczeszyn, Hessel od czasu do czasu wtrąca: „Ha, trudno.