Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/43

Ta strona została uwierzytelniona.

denerwowany, przesiąknięty wyimaginowanemi nastrojami, atmosferą tajnych dziwności w tej mieścinie. Teraz siedzę w tym chłodnym pokoiczku, słucham bezpłciowej rozmówki murrurur, cszup-czszup, pszz — i wspominam szeroką, widną przeszłość, twórczą i męską. Wstają, pokazują ochronkę, tu salka taka a taka. Gdzieniegdzie migają śmiertelne twarzyczki, upiorki takie blade.
— Dowidzenia, szczęśliwej podróży, tylko niech pan nie zapomni o morwach, panie Grzeszczeszyn!
Ksiądz wyszedł z nami, żegnamy się na rozstaju, z uśmieszkarmi jak szkiełka na twarzy. Oglądam się za księdzem: wiatr miota jego sutanną, ksiądz zatacza się zdziebko, czarny jest, parasol nad nim czarny — dziwny sprzęt w rękach człowieka. Biorę Grzeszczeszyna pod rękę i mówię mu coś o przeproszeniu, że się uniosłem, że jestem nerwowy. Powiada:
— Głupstwo, tego nie było, tego się nie pamięta, chodźmy prędko, bo się spóźnimy na obiad.
Częstuje mnie papierosem, jest dobry, wybaczył mi.
Jemy teraz obiad u sympatycznych Marjankowskich. Opowiadam jakie na mnie zrobiły wrażenie dzisiejsze wizyty, opowiadam ja, bo Marjankowski mnie o to pyta. Mówię, że to wszystko jest może interesujące dla tutejszych ludzi, ale dla człowieka, który świeżo przyjedzie z Europy, bardzo szare, małe i ubożuchne. Że przytem dręczy mnie niepogoda, że tutejsze deszcze są dziwnie posępne, tęskliwe. Mówię o wizycie u sióstr, że ksiądz zachowuje się tam tak swobodnie, że bardzo po męsku…
— Bo przecież żyje z mniejszą — mówi Marjankowski poważnie.
Patrzę na Grzeszczeszyna, ale on się za czemś ogląda, wreszcie powiada, że mu potrzebna jest sól, że lubi słono. Marjankowski mówi dalej:
— Wie pan, ja tu niby z nim, jak to się mówi, walczę. I nie