ku do niego, traktuje go jakoś niepewnie. No, ale dosyć już o tym Grzeszczeszynie, postać ta korci mnie bardzo, i ciągle się nią interesuję. Wstajemy od stołu i w sali towarzystwa Marjankowski nakręca patefon. Żałosne melodje kaboklerskie snują się między nami, wytwarzają nastrój banalnej lecz przyjemnej tęsknoty, pobudzają umysł do wspomnień o kraju, zdają się łączyć ze szmerem kropel na szybach, niesposób się z tego otrząsnąć, choć się wie, że jest to bardzo naiwne.
Potem gramy w preferansa. Grzeszczeszyn znów nam się ukazuje. — On przecież tyle nie licytował… a to mu się nie dorzuciło do koloru. — Czego pan wistuje, jak pan nic nie ma, bylibyśmy go położyli…
Rano pokazało się słońce w Iraty, ale deszcz pada ciągle — nie przeszkadzają sobie wzajemnie. Ciągle nie możemy jechać dalej, nie ma na czem, drogi rozmokły. Pali się dużo papierosów, swoim zwyczajem zadaję dużo niedyskretnych pytań Marjankowskiego. A to jak się poznali, a czy go kocha, czy dobrze im tu razem, czy nie tęskni za krajem. Odpowiada na wszystko, dodaje jeszcze parę słów od siebie, świetna kobietka z tej pani Marjankowskiej. Wierci się koło kuchni, coś sieka, furkocze jej powiewna sukienka, Marjankowski ma przerwę w lekcjach, więc wychodzimy na plac przed dom i kropimy ze smithów do celu. Ocknięte wystrzałami, ciężko odrywają się od ziemi corvy. Wszyscy trzej dobrze strzelamy, nic sobie nie mamy do zarzucenia. Na obiad przyszła ze swej szkoły, oddalonej o cztery kilometry od Iraty, panna Genia. Budzi we mnie bardzo zdrowe, choć ordynarne pragnienia, natomiast Grzeszczeszyn robi się sentymentalny, oczka robią mu się smutne, Piotr Płaksin — psiakrew! Panna Genia pali papierosy, choć jej szkodzą, jest marlenowata, co mnie rozbycza i denerwuje. Ponieważ panna Genia jest tam, w tej swojej szkole, nauczycielką, więc Grzeszczeszyn obiecuje poprawić jej byt. on już to zrobi, że panna Genia zostanie „przeniesiona“ do
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/45
Ta strona została uwierzytelniona.