obija pyski szikotami[1] i wyłapuje zastarzałych bandytów, takich, co to kilka lat temu kogoś ukatrupili, i teraz nareszcie policja się do nich wybrała. Grzeszczeszyn odpowiada, że bardzoby chciał się z tymi facetami spotkać, toby było dopiero pierwszorzędne poznajomienie, już oni prosiliby Boga, aby on tej broni nie wyjmował: „Mowy niema, nie rozstaję si ze swoim smithem‑pewniakiem“. Tak mówi Grzeszczeszyn, człowiek odważny, zaprawiony w tutejszem życiu. Ale we mnie coś się dzieje po słowach Ukraińca, niedobrze się ożywiam, chwyta mnie wstrętny lęk przed tem, co mnie spotka, bo zgóry wiem, że broni nie oddam, bo w Brazylji nikomu nie oddaje się broni, po takiem czemś i tak się odrazu dostaje kulą w łeb, i to z własnego rewolweru. Droga robi się nagle wściekle interesująca, wszystko jakoś wyplastyczniało. Zaczynam dużo i szybko myśleć. Słowo „wracać“ staje się dla mnie nagle bardzo istotne, otula mi głowę, nagli. Grzeszczeszyn gwiżdże, przesłania oczy dłonią i mówi: „Hej, jakież to żyto wspaniałe widzę“. Udam, że się rozchorowałem i wrócę. Takie straszne spotkanie, już widzę: otaczają nas... Nie, nie mogę przecież oddać broni, więc co? Strzelam, pakuję cały magazyn, ich jest więcej, koniec ze mną, ciągną za nogi i w capoeirę, tam gniję, rozdziobią mnie corvy. Ja się tu męczę, a to bydlę gwiżdże. Jakże mu powiem, że chcę wrócić, domyśli się tchórzostwa. Ale to nie tchórzostwo, to lęk przed sytuacją tego spotkania, przed obrzydliwą, idjotyczną śmiercią. Kładę się, rozklejony zupełnie i wiję się pod świdrem ohydnego lęku. I to jeszcze tak dostać parę kul w tym upale, w tym żarze, gdzieś na pustej drodze. Nie, ale nie wrócę. Komu innemu wyraziłbym chęć powrotu, ale Grzeszczeszynowi nie. Jadę dalej.
Karosa[2] zatrzymuje się przed domkiem bez szyb, z samemi tylko okiennicami. Tamci schodzą, wołają mnie abym szedł