Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.

wioną marynarkę, coś tam zapłacił, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy dalej. Szimaron stłumił mój niepokój w związku z Benjaminem Branco, teraz bałem się tylko troszeczkę, lekkomyślnie rozmyślałem, że może się uda jakoś z tego wymigać. Jechaliśmy nieco prędzej niż poprzednio, zrobiło się trochę chłodniej, słońce było okrągłe, białe i niewyraźne jak lampa z matowym kloszem, świecąca się w biały dzień. Jadąc tak, odczuwałem od dłuższego czasu pewną dziwność mieszaniny dźwięku i wspomnienia. Teraz zaczęło mnie to uporczywie prześladować. Wreszcie chwyciłem: to te dzwonki u mułów! Dziwne, bo taki żar, a przecież to takie zimowe. Tak dźwięczą dzwonki, gdy trochę zmęczone konie ciągną sanie z Zakopanego do Kuźnic. Na tej czerwonej, brazylijskiej drodze, w sennej spiekocie, jest to doznanie niedobre i niemiłe. Godziny zdają się wkręcać w szprychy kół leniwie, niechętnie. Grzeszczeszyn umilkł, ciągle teraz coś notuje. Rzadko się kogoś spotyka, pejzaż jednostajny; kapuejra, czasem palma, rzadko papugi, rzadziej inny ptak. Zmierzch następuje bardzo szybko, słońce straciłem z oczu w ciągu dwu może minut, opadło krwistym kręgiem za jakieś wzgórze. Otumaniony zmęczeniem kiwam się w mroku. W pewnej chwili zamajaczyły odległe światełka. Ukrainiec zapytał się Grzeszczeszyna dokąd ma zajechać — „Do księdza proboszcza, na plebanję“ — odrzekł mu sennie.
Karosa stanęła przed plebanją. Na oświetlonym ganku pojawiła się szczupła postać w czerni, otoczona kilkoma poszczekującemi psami. Zbliżyliśmy się do siebie, był to ksiądz, chudy, o chorowitej twarzy, z głową jak szczotka, bo czesał się na jeża. Stał pochylony, z lewą ręką wtyle, gdzieś tam za sutanną, i przyglądał się nam. Rozpoznał Grzeszczeszyna i powitał go głosem skrzypiącego na wietrze okna. Do mnie podszedł blisko, twarz w moją brodę, bo był niższy, tchnął mi w nos niezdrowo, szybko pomyślałem, że jest chory na żołądek, i wyskrzypiał: