Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.

Ubieram się i schodzę nadół. Gospodyni mówi, że ksiądz poszedł do kościoła razem z Grzeszczeszynem. Pogoda jest jakaś wiotka bez wyrazu. Ciepło, ale bez słońca, wiatr gna postrzępione chmury. Całe Prudentopolis mam przed sobą, Rzadkie domy, łączki między niemi. Na dachach sterczą nieruchomo corvy. Ludzi nie widać zupełnie, trochę kur i kilka czarnych świń. Miasteczko nieładne ale przyjemne. Spokój. Do kościoła jest blisko. Włażę do wnętrza, staję w kącie i rozglądam się. Ksiądz odprawia mszę, twarz ma jakby narysowaną na murze, czasem złoży ręce, wzniesie je. Pracuje dość szybko. Może ze dwadzieścia osób siedzi w ławkach, są to jacyś kabokle, większość kobiet. Przypatrują się badawczo księdzu, śledzą w milczeniu każdy jego ruch. Domyślam się, że jest to rodzina zmarłego za którego odprawia się mszę, albo też ci ludzie zakupili mszę na deszcz, może w ich okolicy oddawna nie było deszczu. Grzeszczeszyn też siedzi między nimi. Nikt mu nie umarł, nie potrzebuje deszczu przyszedł z księdzem i czeka pewnie aż skończy. Co do tych mszy deszczowych, opowiadano mi kiedyś, że w pewnej miejscowości kilku kabokli złożyło się i dali na mszę deszczową. Ale deszcz upadł wcześniej, przed mszą, więc poszli odbierać pieniądze i w rezultacie obili księdza, bo im nie chciał oddać. Klął ich potem z ambony. Nie jest więc tak świetny los sługi Bożego w Brazylji.
Wyszedłem na palcach z kościoła, stanąłem sobie na gołym placyku w środku miasteczka i rozglądałem się po świecie. Wokół bezbrzeżnie smutne pinjory, wysokopienne, z kręgiem wyciągniętych błagalnie ku niebu gałęzi u samego czuba. W wietrznej szarości na widnokręgu w jednem miejscu, samotny pinjor tworzył wielką i równą literę T. Łażąc po tym placyku poczułem się nagle ogromnie sieroco i samotnie. Opadła mnie przytem wściekła tęsknota, porównałem martwotę brazylijską z pełnym dziwnego czaru smętkiem naszych pól i lasów nawet w takie niepogodne dni. Obliczyłem, że teraz