Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/63

Ta strona została uwierzytelniona.

jest tutaj ósma, więc w Polsce dwunasta. Co się tam dzieje? Zaczęły mnie gnębić różne przypomnienia, więc polazłem do plebanji, pomówiłem trochę z gospodynią, palcami zatrzepotałem przed dwiema oswojonemi papugami, pies milczkiem i styłu uszczypnął zębami cholewę mego buta, dość długo w związku z tem mówiłem z gospodynią, potem tamci dwaj przyszli z kościoła, wypiliśmy kawę, zaraz poszedłem nagórę i zwaliłem się na łóżko, pełen wstrętu do wszystkiego co mnie otaczało.
Słyszę jak nadole Grzeszczeszyn wałkuje z księdzem sprawę dalszej jazdy. Od czasu do czasu zajadle społecznikują, i co chwila Grzeszczeszyn swoje: „Bo jeszcze złapie nas tu deszcz i będziemy ciężarem dla księdza“. Z dziesięć razy to powtórzył. Wkońcu obaj gdzieś wyszli, potem wrócili, znów mówili o pólkach doświadczalnych, o spadku cen na hervę...
Zawołali mnie na obiad. Dalej zawiezie nasz kolonista, Polak, niejaki Jonczyn. Do obiadu dostajemy pomarańczowe wino, wypijam odrazu cały kieliszek, robi mi się jaśniej na duszy. Po jadle łazi mnóstwo much, ksiądz łapie je dłonią, robi to z wprawą i mówi: „A, co za paskudny robak!“. Te muchy są zupełnie takie same jak nasze, te domowe nieznośne takie. Przyszedł Jonczyn — przygarbione chucherko z jasnemi wąsiskami, w słomianym kapeluszu. Pocałował dobrodzieja w rękę i powiedział, że chyba nie da rady nas zawieźć, bo ma kobietę i chłopaka ze sobą, a wóz mały. Ksiądz go chwyta za ramiona, prosi i nakazuje nas zabrać, więc Jonczyn godzi się ostatecznie, idzie po wóz i po kilku minutach podjeżdża po nas. Żegnamy się, siedzimy już na wozie, ksiądz grozi mi palcem i mówi:
— Literato... pisarzu!... a nie opiścież mnie ta gdzieś... Juści... juści radbym nie był.
A, wio! Jedziemy. Żona Jonczyna ubrana jest obficie, kolorowo. Typowa chłopka z Lubelskiego. Między ojcem i matką siedzi dwunastoletni chłopak i przytrzymuje na głowie obiema rękami nowy kapelusz. Próbuję pomówić z nim trochę, ale on