nie ma chęci do rozmowy. Wóz też rzeczywiście mały, ale dwa konie, co nas ciągną, są silne i wypasione. Grzeszczeszyn teraz rubaszny, wypytuje Jonczyna łaskawym tonem:
— A ileż to alkrów ziemi macie, hę? No i co... dobrze, wszystko dobrze idzie co? A chłopak do szkoły chodzi? Masz tu cukierka, nie bój się, jam w strachu. Cóż matko, dużo jeszcze macie dzieci? Co, dziewczęta.. Hiho! Cztery. Ładne pewnie... no no, zajdziem do was na szimaron, to zobaczem. O moi drodzy zatrzymajcie się przed tą wendą, to sobie kupimy trochę rozmownej wody, hejże!
Zeszliśmy do wendy. Grzeszczeszyn kupił butelkę kaszasy[1], pogadaliśmy trochę z wendziarzem, Polakiem. Prosił nas, abyśmy pozdrowili jego matkę, bo będziemy pewnie przejeżdżali przez Baradarei ona ma tam też wendę, więc i tak będziemy musieli zajść. Mimo że w karosie można było leżeć i wogóle było przestronniej, wolę jednak ten wesoły, turkotliwy wózek. Jakoś lepiej odczuwa się świat niż w tamtej dusznej budzie. Wita nas teraz weselszy pejzaż, żywsza zieleń. Zwolna wjeżdżamy w kraj górzysty. Wdali czernieje martwa puszcza, nierówna wyniesiona wzgórzami i opadła dolinami, rozfalowana gęstwa. Powietrze robi się chłodne i wilgotne, przenikliwe. Grzeszczeszyn z Jonczynem pociągają z butelki, gryzą kiełbasę i tak są zagadani, że kobieta co chwila szarpie lejce w rękach męża. Siedzę zgarbiony, leniwie zagaduję chłopaka, on rzadko odpowiada, czasem się uśmiecha głupawo. Przejeżdżamy przez miasteczko Serra de Esperança, kilku kabokli gapi się na nas bezmyślnie, zaraz za miasteczkiem wyłania się łańcuch gór Serra de Esperança — mroczne i dalekie. Teraz, po obu stronach drogi spotykamy co paręset metrów kolonistów‑Polaków. Jonczyn wskazuje do kogo jaka gospodarka należy, jak się nazywa kolonista. Obszar, przez który prze-
- ↑ Alkohol z trzciny cukrowej.