jeżdżamy, nazywa się Linha Parana. Spotykamy na drodze pojedyńczych ludzi, mówimy im dzieńdobry, odpowiadają nam po polsku, bez żadnego zdziwienia. Za drewnianemi ogrodzeniami t. zw. portrery, patrzą za nami ociężale rogate łby krów, konie i muły wyciągają do nas ciekawie szyje. Jest w tem wszystkiem przyjemna atmosfera spokojnego dostatku, czegoś bardzo czystego i bez blagi.
Późną nocą wjechaliśmy do zagrody Jonczynów. Z budynku ziejącego ruchomemi poblaskami wyskoczyły do nas dzieci Jonczynów, ale zaraz cofnęły się przestraszone naszym widokiem, tylko dwóch chłopów zostało wyprzęgać konie. Budynek ze światłem, to była kuchnia. Zaprowadzono nas tam. Na glinianem podwyższeniu paliło się duże ognisko pośrodku izby. Dym i tłuste kłęby kopciu waliły pod osmaloną, czarną i błyszczącą powałę, uchodziły przez kwadratowy otwór na dwór. Pod ścianami stały długie ławy, siedziały na nich z rękami na podołkach cztery dziewczyny, staruszka i mały, rozespany chłopczyk. Podaliśmy wszystkim pokolei ręce, potem usiedliśmy w kącie i długą chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Jonczyn przyniósł węzełek, dzieci zgrupowały się wokół niego, i wśród głuchych, hamowanych pokrzyków wyciągano różne prezenty. Tylko staruszka siedziała cicho wpatrzona w ogień. Cała izba zdawała się drgać od blasków z ognia. Na uklepaną podłogę z gliny wysunął się paskudny, rudy kot z obciętym ogonem i jął bojaźliwie węszyć. Z dworu, przez próg, zaglądało kilka bardzo chudych psów z podtulonemi ogonami. Po jakim kwadransie może przypomniano sobie o nas, Jonczyn podał mi kuję z szimaronem, wszyscy, oprócz Jonczynowej, porozsiadali się po ławkach, ona tylko krzątała się koło kolacji. Milczenie przerwał Grzeszczeszyn, zagadnął najmłodszą dziewczynkę o jej imię. Odpowiedziała mu, że się nazywa Franciszka. „Aha, Szikinja“[1]? No to masz tu tro-
- ↑ Po portugalsku zdrobniale od Franciszka.