dni. W kuchni u Jonczynów palił się już ogień, po kątach włóczyły się rozespane dziewczęta, staruszka siedziała na swem miejscu i ssała szimaron. Usiadłem pod ścianą, przez drzwi widziałem Jonczyna, jak z zadartą głową łaził po podwórzu, wypatrywał pogody. Przystąpił do niego Grzeszczeszyn, coś tam mówili, obaj mali, pokraczni, pokazywali sobie coś na niebie, choć tam nic nie było, sama zamglona siność. Zacząłem rozmawiać ze staruszką. Zapytałem ją, jak dawno jest w Brazylji.
Mówiła wolno, jękliwie:
— Oj, dawno, panie, dawno. Ze cztyrdziści chyba roków nazad. Z Galicjiśmy przyjechali. A i kiepsko tu było z początku, oj jak marnie. Ni wody dobrej, gadów przeróżnych kupa, sama gorączka ogromna i choróbska. Sześcioro nas było: zięć z córką, ja ze swym mężem nieboszczykiem i jeszcze dwie córki. Tośmy zaczęli się parać z borem, jej, toźto marne życie było. Postawiły chłopy barak, trzebiły las, ogniem go pleniły. Jadło było bylejakie, miljeśmy[1] w stępach tłukły, fiżonu trochę się nagotowało i tak się to ćpało bez okrasy żadnej, bo i zwierza jakiego ubić nie było czem, a jak i się co uchyciło, to człowiek nie jadł, bo się bał że jaka strutka. A było nas może ze sześć familij, tośmy ta między sobą się wspomagali, bo z kaboklami nijak się dogadać nie było można. A jakieśmy posiali pierwsze żyto to i nawet pięknie wyrosło, tylko ptaszki ogromnie piły ziarno i mało co się zebrało. A potem jakoś lepiej poszło, wytrokowaliśmy[2] się z kaboklami na świnie, krowinę się jakąś sprawiło. Dziewczyny poszły zamąż, pobudowali się dalej, mój chłop umarł, a zięć zaczął się dorabiać i ma teraz niezgorszą gospodarkę. Ja sobie ta dokańczam dni swoich, a źle było z początku, oj źle panie...
Weszli Grzeszczeszyn z Jonczynem, Grzeszczeszyn przymó-