wił się o szimaron. Kto wypił, podawał kuję następnemu, długi czas siedzieliśmy w milczeniu. Wreszcie Jonczynowa podała nam czarną kawę, racuchy i jajecznicę. Jedząc, Jonczyn co chwila wypatrywał na niebo i postękiwał: „Oj, ciężka będzie droga, na deszcz się zbiera, chyba nie dam rady“. Ale w godzinę może mgły pierzchły, pojaśniało na świecie, i Jonczyn zaczął zaprzęgać konie. Powynosiliśmy na dwór co było do siedzenia i usadowiliśmy całą rodzinę Jonczynów i porobiliśmy zdjęcia fotograficzne. Obiecaliśmy te zdjęcia im przysłać, Grzeszczeszyn oddał resztę cukierków dzieciom, usadowiliśmy się na wozie, wszyscy wylegli nas żegnać, długo machali do nas rękami dopiero na jakimś zakręcie straciliśmy tę poczciwą grupę z oczu.
Ciągle mijaliśmy pojedyńcze gospodarki polskich kolonistów. Droga smużyła się czerwonem pasmem, kręto, zgóry na dół. Po raz pierwszy w ciągu całej tej podróży Grzeszczeszyn zagadnął mnie dość ciepło, jak mi się to wszystko podoba, czy te polskie gospodarstwa nie budzą we mnie pewnego wzruszenia, kiedy się weźmie pod uwagę, ile same tylko ręce miały tu do pokonania, ile na to trzeba było cierpliwości i uporu aby stworzyć to wszystko. Odpowiedziałem mu, że budzi to we mnie wzruszenie i podziw. Byłem zdziwiony jego rozumnem i ludzkiem ujęciem tej sprawy. Zaczął mi opowiadać historję poszczególnych rodzin, był zajmujący. Otaczały nas te same zarośla co i poprzednio, na ten temat nic się nie zmieniło. Dzień był jasny, ale bez słońca, w oddali ciągle czerniło się pasmo wzgórz. Po dwóch godzinach jazdy zatrzymaliśmy się przed jakąś chałupą, wyszła do nas młoda, roześmiana kolonistka, i Jonczyn zapytał się jej o księdza Urszulika. Wskazała nam maleńki kościół oddalony o jakie dwieście metrów. „Jest chyba w kaplicy“ — powiedziała. Poszliśmy tam i pod rusztowaniem z małym dzwonem zastaliśmy księdza. Siedział na belce, gryzł trawkę i rozmawiał z dwoma chłopakami.
Na nasz widok wstał. Był niski, trochę garbaty, w wypło-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/68
Ta strona została uwierzytelniona.