Z drzew przy drodze zrywają się coraz częściej stada papug, lecą nieładnie, jakby ostatkiem sił. Napotyka się miejsca bardziej egzotyczne z krzakami „abacaxi“[1] i bananów. Jak delikatne są tutaj różnice klimatu, świadczą te niewielkie dwustumetrowe przestrzenie, gdzie rosną właśnie ananasy, kawa czy banany, natomiast nieco dalej klimat jest inny, i nic takiego się nie spotyka. Niebo nad nami jest teraz bure, nawisłe, ale wokół, na widnokręgu, błękitny pas zdaje się je oddzielać od ziemi jak niedomkniętą pokrywę. Jonczyn proponuje zajść na szimaron do swoich kuzynów, którzy nazywają się Zabawa. Zatrzymujemy się przed ładnym i dużym domem, dalej widać inne budowle, wszystko wygląda dostatnio. Bardzo tęga, wesoła kobieta prowadzi nas do kuchni, jest gościnna, mówi dużo dobrym polskim językiem. Dowleka się do kuchni jej mąż, stary, schorowany na reumatyzm człowiek. Potem jej córka z dzieckiem i zięć, sympatyczny, trzydziestoparoletni mężczyzna w koszuli i portkach z lnianego płótna. Jest zgrzany, bo wraca prosto od roboty w polu, ma rumianą twarz i pogodny uśmiech. Rozmawiamy odrazu hałaśliwie, jakbyśmy dawno się znali. Częstują nas szimaronem, potem wódką własnego wyrobu i słodkiem ciastem.
Tęga kobieta pije za pomyślność Polski, entuzjazmuje się, jest wielką patrjotką, ma krewnych gdzieś w Lubelskiem, od nich wie doskonale wszystko co się w kraju dzieje. Siada koło mnie, wypytuje, namawia do picia i jedzenia, tak że czuję się jak na jakiemś weselu. Wyczuwa się tu atmosferę pewnej indywidualności tych ludzi, bez uniżoności i zahukania, tak właściwych chłopom polskim w kraju. I oni także mieli trudne początki, opowiadają to jedno przez drugie. Przyjechali bez grosza, pierwsze miesiące myśleli, że nie wytrzymają biedy i tęsknoty za krajem. Teraz mają najwięcej ziemi i najlepsze zabudowania z całej kolonji Linha Parana. Zabawiliśmy u nich może
- ↑ Odmiana ananasu.