z kwadrans. Mimo całego mego sceptycyzmu, była to może moja najmilsza wizyta w ciągu ostatnich kilku lat. Na drogę dali nam koszyk pomarańcz, żegnali jak najbliższych, matka i córka popłakały się, te nasze przypadkowe odwiedziny urosły do jakiegoś wielkiego przeżycia. Kiedyśmy odjechali spory kawał drogi, Grzeszczeszyn szepnął mi poufnie:
— Panie, to wszystko sztuczne, najbardziej bezbożna rodzina z całej kolonji — ja panu to mówię.
Czort go bierz tego Grzeszczeszyna, znów mi się zmienił na złe, bo przecież zorjentowałem się, że to są dobrzy i niegłupi ludzie. Grzeszczeszyn był cały przesycony stosunkiem do chłopa jakiegoś ekonoma z czasów pańszczyźnianych. Czułem, że drażni go wszelki objaw samodzielnego myślenia u kolonisty. Z przykrością pojąłem, że to co mówił poprzednio o tych „samych tylko rękach“, to była obłuda. Wobec kolonistów zachowywał się dość arbitralnie, niby taki, co to zna duszę i psychologję „ludu“. A, nie chce mi się już o nim pisać.
Ujechaliśmy może kilometr, kiedy Jonczyn znów chce odwiedzić jakiegoś krewniaka. Zastajemy go w ogrodzie, pochylonego nad krzakiem kawowym. Odrywał zwiędłe listki i szukał liszek. Ma tych krzaków kawowych ze dwadzieścia, pokazuje je nam chętnie i ma się czem chwalić, bo w tej okolicy hodowla kawy, to rzadkość. Pierwszy raz widziałem kaw w naturze. Taki krzak, sięgający mi do ramion, porusza w człowieku pewne myśli. Kawa stworzyła tutaj miasta i magnatów, kawa jest przyczyną upadków i wzniesień. Krzak ten wygląda delikatnie, ma drobne listeczki i czerwone owoce. Rozłupuję jeden taki owoc, prawda, jest kawa — dwie połówki. Kolonista nazywa się Kapuściński. Zaprowadził nas do domu, tam poznaliśmy się z jego żoną, dała nam się napić tej własnej kawy. Napój niedobry, przesłodzony i słaby. Źle przyrządzona kawa. Grzeszczeszyn entuzjazmował się tą kawą, zabrał z sobą parę gałązek, obiecał pomoc w tej sprawie, interwencję w konsulacie.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.