Jest już dobrze popołudniu, Jonczyn pogania konie i zapewnia, że już nigdzie przed noclegiem nie będziemy się zatrzymywali. Jedziemy wertepami, droga się znacznie pogorszyła. Grzeszczeszyn już od godziny może zajęty jest swą kawą. Rozłupuje ziarenka, rozciera je w dłoniach, wącha, mruczy coś, Wreszcie mówi do mnie, że ta kawa to wielka rzecz, że założy się tutaj plantacje, będzie bogactwo, to szczęście że on to odkrył, bo kto inny toby to zbagatelizował. Na to odwraca się Jonczyn i powiada, że z tą kawą to bujda, nigdy ona nie dojrzewa. Kapuściński ją sztucznie suszy i nic nie jest warta, piliśmy przecież. Grzeszczeszyn powiedział tylko te parę słów:
— Już ja będę w tem, że będzie dojrzewała.
Po raz pierwszy w ciągu wspólnego obcowania Jonczyn przyjrzał mu się uważnie, potem pytająco spojrzał na mnie, podciął znów konie, splunął i odwrócił się tyłem. Jechaliśmy ciągle bardzo złą drogą. Wóz trząsł, i Grzeszczeszyn nie mógł robić swoich notatek. Dotyczyły one zapewne kawy. Czas mi się dłużył ogromnie, czułem się przytem zawiedziony, bo podróżnicy opisywali swe niesłychane przygody z ludźmi i zwierzętami, a tu stale jedzie się nudną i najzwyklejszą drogą, przez którą nawet mysz nie przebiegnie. Zeskoczyłem z wozu i ze dwa kilometry szedłem pieszo. Przyszedł mi do głowy Benjamin Branco, pomyślałem sobie trochę na jego temat, ale już bez nerwów, tylko na zimno i z uporem powtarzałem ciągle, że broni nie oddam. Tak mi trochę czasu zeszło, potem znów wskoczyłem na wóz. Na świecie znów się robiło brzydko, szarawo. Jonczyn zakasłał, więc Grzeszczeszyn zaczął go wypytywać o zdrowie. Stary wyraził obojętne przypuszczenie, że być może ma suchoty, ale to go nie obchodzi, bo i tak już jest chory na starość. Grzeszczeszyn bardzo się tem zainteresował.
— Panie, lecz się pan na miłość boską, bo przecież dzieci jeszcze pan pozarażasz! Kiedy byłem nauczycielem w Cruz Machado, przyszedł raz do mnie pewien bardzo chory na suchoty
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/72
Ta strona została uwierzytelniona.