człowiek. Ledwo przyszedł. Blady, wychudły — Łazarz! Znałem sposób, owszem. Powiedziałem mu, że jak chce być wyleczony, niech przyjdzie jutro ze zdrowym koniem. Przyszedł, zwołałem chłopów, konia zabili, rozcięli na dwie połowy, chorego rozebraliśmy do naga i wsadziliśmy między te dwie połowy. Tak poleżał dwa dni i wyzdrowiał. Na kolanach mi dziękował!
Niceśmy z Jonczynem nie mieli do powiedzenia wobec tego cudownego sposobu. Mijało nas dwóch chłopaków, jeden niósł strzelbę na ramieniu, drugi trzymał za ogon zabitego pancernika.
— Dzieńdobry! — woła do nich Grzeszczeszyn. Odpowiadają po ukraińsku. — Cóż wy, nie rozumiecie po polsku — pyta Grzeszczeszyn.
— My nie z tych Mazurów co rozumieją — odpowiada jeden po polsku. Zaśmieli się obaj i poszli dalej. Zgniewali tem bardzo Jonczyna.
— A to juchy, ścierwy dopiero! Widzą, że jadą miejskie ludzie, to żadnego poszanowania nie mają, tylko jakie toto harde! Czekajcie, spotkałem ja was kiedy, to wam sprawię za takie gadanie!
Zaczęła się rozmowa na temat Ukraińców. Są tu w znacznej mniejszości, ale hardo się stawiają. Koloniści wobec nich zachowują się wyniośle, czasem zdarzają się bójki w wendach po pijanemu. Przejeżdżaliśmy właśnie przez okolicę, gdzie Polacy stanowili mniejszość. Droga znów zrobiła się bardzo ciężka, duże pochyłości, jechaliśmy nad przepaścią, po prawej stronie mieliśmy prostopadłą ścianę górską. Ściemniało się już, kiedy w dolinie zobaczyliśmy wyłaniające się z mgły zabudowania. Stanęliśmy przed wendą Marji Radomińskiej. Przez ladę przywitaliśmy się z tęgą, niestarą jeszcze kobietą. W sklepie czuć było charakterystyczną gamę zapachów, na ladzie leżała związana kura, przyniesiona przez dwóch chłopców. Radomińska
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/73
Ta strona została uwierzytelniona.