zważyła tę kurę w ręku, dała za nią chłopcom parę skarpetek, kawałek fumy[1] i dwa cukierki. Pożegnali się po ukraińsku i wyszli. Grzeszczeszyn z Jonczynem odprzęgli konie, ja rozglądałem się po półkach, mieściły się tam najrozmaitsze rzeczy aż do materjałów na ubrania włącznie. W kącie espingarda[2] z odwiedzionym kurkiem. W zastępstwie Grzeszczeszyna powtórzyłem Radomińskiej pozdrowienie od jej syna. Podziękowała grzecznie i zapytała czy sprzedał już świnie do Pontagrossy i po czemu. Nic o tem nie wiedziałem. Zostawiła mnie samego w wendzie, powiedziała, że idzie przygotować nam kolację. Siedząc na ławce patrzyłem przez szerokie wejście na okolicę. Była to posępna, zamglona dolina, otoczona wysokiemi wzgórzami, miejsce nieprzyjemne, ponure. Za ladę zjawił się rosły chłopak; blondyn w zawadjackim kapeluszu, z zawiniętemi po łokcie rękawami koszuli. Pozdrowił mnie, usiadł na ladzie i znieruchomiał. Zapytałem go jak mu się żyje w takiem pustkowiu. Odpowiedział po polsku, ale źle, ochrypłym mutującym się głosem.
— Tu jest, panie, dużo roboty koło handlu, ciągle ktoś przejeżdża, jesteśmy tylko z matką, no i mała siostra, ale to się nie liczy. Dobrze tu się żyje, lepiej niż u was, w kraju. Byłem tam pięć lat temu, mieszkałem półtora roku w Lublinie. Bardzo marnie było, panie. Ludzie tylko myślą jakby zarobić na jedzenie, złe powietrze, zimno, mury. Kobiety są równe mężczyznom, rozpusta, panie. Wszyscy się pysznią a są zgniłki. A pan dawno tu jest?
Powiedziałem mu jak długo jestem w Brazylji. Wypowiedział mi swoje mętne poglądy na świat, mówił to ze sztuczną powagą, dał mi odczuć, że uważa się za rozumnego, trzeźwo myślącego młodzieńca. Miał dwadzieścia dwa lata. Weszło