kilku kabokli, podał im szklankę z wódą i patrzył z pobłażaniem i wyższością i jak piją.
Nie wiem co ze sobą zrobić. Najchętniej wyciągnąłbym się na czemś miękkiem i kopcił papierosy. Wstaję z ławki, łażę po wendzie, natknąłem się na worek z owocami bawełny, staram się tem zainteresować, ale nic! Takie sobie bazie, niewiększe od fasoli, w środku — rzeczywiście — bawełna, wata. Kabokle kolejno całują swoją szklankę z kaszasą, przyglądają mi się. Wszyscy, jak jest ich czterech, sięgają mi wzrostem do ramion. Są chuderlawi, wynędzniali o żółtawej cerze — mikrusy. Syfilis, ankilostoma[1] szimaron i różne biszki[2] pokurczyły ich, zniszczyły prężność i mięśnie, nie pomaga dumnie wzniesiona głowa, godnie i powoli wymawiane zdania, płomieniste oczy. Można ich zgarnąć jednym ruchem ręki jak butelki ze stołu. Wyszedłem przed wendę i rozglądam się w tym kotle. Cicho tu jest, trochę smętnie i dziko, drzewiny jakieś pokraczne, gdzieniegdzie trochę trawy, parę chałup, mała drewniana cerkiew na wzgórzu, w pyle kapliczka polska, gdzieniegdzie pokazują się światełka, czerń nocy przyprusza to wszystko, opada i na duszę, nudzi, ach! jak nudzi.
Spotykam się w ciemnościach z Grzeszczeszynem i Jonczynem. Wchodzimy do wendy, na ladzie świeci lampa naftowa, przybyło trochę ludzi, wszystko to w kłębach dymu, załamujące się cienie na sprzętach. We trzech schodzimy po schodkach do kuchni, na podłużnym stole blaszane talerze i kolacja: kura na szmalcu i jajka, w rodzaju sadzonych, też na szmalcu. Wypijamy po kieliszku cieplutkiej kaszasy, inaczej tych potraw nie możnaby przełknąć. Po kolacji ci dwaj czują się znakomicie, ale ja siedzę osowiały, czuję ten szmalec w żołądku, wiem, że mi pomoże trochę szimaron, więc proszę o kuję, piję, i odrazu