wszystko się staje jakieś prostsze i lepsze, staję się lekki, rozmowny. Wspaniałe świństwo.
Powoli i ostrożnie omijając się delikatnie słowami, Grzeszczeszyn i Jonczyn krążą powiewnie niby duszki taktu wokół pieniężnego tematu. Jeden drugiego nie chce urazić. Wreszcie na śmiałe pytanie Grzeszczeszyna, co się za tę całą podróż i nocleg należy, pada skromniutka odpowiedź:
— A to już ile pan uważa!
— Powiedzcie sami panie Jonczyn. Ja tam tego nie mogę wiedzieć, ile — mówi Grzeszczeszyn.
— Nie wiem panie. Ja tam z tego nie żyję, to i nie wiem. Wykalkulujcie sami i powiedzcie.
Jonczyn zachowuje się, jakby go ta kwestja mało obchodziła. Parę razy zmienił temat, zagadnął wendziarkę o jej handel, coś ram zaczął mówić, kiedy Grzeszczeszyn nagle zdecydował się i palnął:
— Dam panu dwa mile i pronto[1]. Co już?
Poderwało mnie to z ławki. Jonczyn na chwilkę się skrzywił, ruszył wąsami i zaraz spokojnie i z godnością odpowiedział:
— Co tam panie o pieniądzach będziemy mówili — Nic mnie nie ubędzie, jesteście z Polski, to co tam od was będę brał!
Patrzyłem ze zdumieniem na tego bezczelnego faceta Grzeszczeszyna. Dwa mile! Przecież to ostatnie draństwo coś takiego zaproponować za półtora dnia jazdy i nocleg. Sześćdziesiąt groszy. I na dobitkę, po ostatnich słowach Jonczyna, powiada:
— No, jak tak, to napijmy się piwa. Pieniądz to jeszcze nie wszystko na świecie!
Ale Jonczyn powiada, że pora mu już wracać, bo późno i ma trochę roboty w domu. Muszę ratować sytuację. Mówię, że nie możemy traktować tej podróży za darmo, bo chociażby samo
- ↑ Gotowe, załatwione.