cja skończona, należy cofnąć pułki do garnizonów. Odpowiedź brzmiała: „Potrzeba mi trzystu kontów[1], jeśli nie otrzymam, zniszczę tor kolejowy“. Pieniądze natychmiast przysłano. Porządeczek musi być.
Dla kabokla siedzącego przed swą ranszą i pijącego szimaron wszystko to jest tylko przedmiotem do żartów. „Nasza niezmierzona Brazylja jest tak cudowna, kiść bananów dojrzewa na słońcu, które znów grzeje cały rok. Cóż mnie wszystko obchodzi. Bóg przecież mieszka w Brazylji!“
Przez uchylone drzwi wbiegła po pasie świetlnym mała czarna świnka, postukała kopytkami pod mojem łóżkiem i wróciła tą samą drogą. Usnąłem w powodzi informacyj Grzeszczeszyna. Coś im tam tłumaczył, wykładał.
Rano spojrzałem na posłanie mego towarzysza podróży — było opuszczone, lecz i zmięte, znaczy, że wstał wcześniej. Oto mi żywotność: ostatni dzień żegna i pierwszy go wita. Należało przemyślnego chłopca odszukać i pomówić na temat wyjazdu z tej kotliny. Ubrałem się w poziewaniach, nieskory do rozpoczęcia dnia. Zajrzałem przez szparę w drzwiach do wendy; odbywał się tam zwykły handel, kilku kabokli z batami w rękach stało u wejścia. Podawali sobie szklaneczkę z wiadomym płynem, za ladą wdowa zaglądała babie w węzełek. Już prawie ubrany, tylko jeszcze nieumyty i bez marynarki wylazłem na ganek od podwórka, rozejrzałem się po świecie. Przed sobą miałem błotny, ogrodzony wądoł pełen tucznych świń w najrozmaitszych pozach, pod parkanem od wewnętrznej strony stał Grzeszczeszyn i patykiem pieścił rozwaloną maciorę po brzuchu. Twarz jego wyrażała słodycz i czułość. Dalej widać było
- ↑ Tysięcy.