tak, że miejscami niebo znikało nam z oczu i ciepły zaduch zielenizny bił z tej puszczy. Znów zaczęło się dłużyć, cmokania na konie nastrajało sennie, a skolei trzęsienie wozu nie dopuszczało do najsłabszej drzemki. Od dziecka nienawidziłem szczerze jazd na wszelkich brykach czy wozach, teraz jednak chwilami popadałem w pasję, kiedy zza zakrętu ukazywało się nowe „pod górę“. Styłu leżał Grzeszczeszyn. Trzeba się obejrzeć i obudzić go nawet, choćby dla rozrywki, bo młodzieniec przy lejcach nie nadawał się do pogwarki. Więc przerzuciłem nogi na tamtą stronę. Wyglądało „toto“ jak żywy trup, bo oddychał i przez sen gwizdał cichutko i jakoś przejmująco nosem. Włosy mu się rozsypały po czole i przyklapnięty kapelusz wyglądał jak piróg na płaskorzeźbie. Budziłem go długo i różnemi sposobami, wreszcie poderwał się, usiadł i — „Co, co! gdzie są!“ — wymamrotał. Nie tłumaczyłem nawet, dlaczego go obudziłem, tylko z miejsca nawiązałem rozmowę o misji inteligenta w Brazylji, i na co człowiek się naraża w długich i niewygodnych podróżach, choćby naprzykład ranny wypadek w zagrodzie świń. Słuchając mnie, wyjął ze spodni potrzaskane lustereczko, ziewnął w nie kilkakrotnie, zgarnął włoski z czoła, zwilżył je trochę śliną, krzepko nasunął kapelusz na ucho, skręcił dulca długiego na ćwierć łokcia, zakurzył i powiedział:
— Co pan możesz o tem wszystkiem wiedzieć.
Speszyło mnie to męskie zdanie. Rozejrzałem się bezradnie, znikąd ratunku, tylko gdzieś mi gałęziami skrawek nieba i nieruchomy ptak na niedopalonym szkielecie imbui[1]. Grzeszczeszyn przekręcał głowę, palił i chmurnie czasem popatrywał na mnie, wreszcie zaczął od słowa „bo“:
— Bo... uważa pan... ja jestem społecznik, ja... mnie gryzie troska o dobro tego wychodztwa tutaj, żeby ci ludzie nie zmar-
- ↑ Gatunek drzewa.