aby się nim opiekowano. Chce szkoły i polskiej gazety, na misjonarzu poznał się należycie, przeszedł szybko proces asymilacji i wcale się nie wynarodowił, jest Polakiem w granicach wystarczających, bo przecież tej nowej ojczyźnie też z siebie coś dać musi. I podczas kiedy banda tych „społeczników“ żre się o „prezesury“ różnych towarzystw, kolonista spełnia swe rzetelne obowiązki, żyje spokojnie i z pogardą patrzy na pasorzytów, którzy chcą go za łeb uchwycić i znów otumanić. Liczne zjazdy delegatów do tej Abdery‑Kurytyby wykazały, do czego może dojść bzdura ludzka. Przecież ci ludzie nie wiedzą, kim ten chłop jest w istocie, jak piękny jest jego czyn na tej ziemi obcej. Nie znają go.
Przyglądał mi się i czekał na odpowiedź, ale nuciłem wesołego marsza z miną, jakgdyby bieg jego w myśli był mi za głęboki i nieprzystępny. Wóz akurat wlókł się pod górę, więc Grzeszczeszyn wyskoczył na ziemię ze słowami: „Tak, mój młodzieńcze“, poczem zdjął marynarkę i szybko wyprzedził furę, a po chwili znikł w zaroślach, u szczytu.
Odwróciłem się do powożącego syna wdowy Radomińskiej i zapytałem, co to za rewolwer, co ma u pasa.
— Smith, dostałem go od Benjamin Branco — wyjaśnił obojętnie, następnie wyjął kule z bębenka i podał mi rewolwer. Znów to straszne nazwisko poraziło mi serce. Trzymałem broń w ręku, znieruchomiały, pełen rozhukanych, przeraźliwych myśli. Obejrzałem rewolwer bez entuzjazmu i zwróciłem go. W zasępieniu jechałem z dziesięć minut, wreszcie zapytałem ponuro:
— A cóż to za jeden, ten... gdzie on mieszka?
— Mieszka niby w Prudentopolis, ale tak to stale jest w objazdach. To komisarz lotnej policji, wyłapuje bandytów, odbiera broń, ma z pięciu ludzi. On — ile to?... Z tydzień temu był u nas, ale zaraz pojechał do Prudentopolis, tylko jego ludzie zostali. Pili całą noc, strzelali w naszej wendzie, a rano pojechali dalej, też za nim.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/85
Ta strona została uwierzytelniona.