Przyszekł, że przyjdzie. Uśmiechnął się jakoś boleśnie, jakeśmy odjeżdżali. Zaraz po kilkunastu metrach Grzeszczeszyn mnie ofuknął, że gadam z ludźmi i tylko ich psuję. Dosyć łagodnie powiedziałem mu, żeby pilnował swoich spraw. Zresztą przyszło mi jednocześnie na myśl, że może gdzieś w dalszej drodze jak trafi na zły humor, to i obiję tego Grzeszczeszyna. Wdałem się w pogawędkę z Radomińskim, wyjaśnił mi, że ta miejscowość nazywa się Herval. Ale o sprawach „społecznych“ niebardzo mu się chciało mówić, a może niewiele wiedział. Zresztą wyłaniały się budynki zza drzew, psy zaczęły ujadać, i po chwili tuż przy drodze zobaczyliśmy wielki, podłużny dom z gankiem przez całą długość, bez ludzi, choć szeroko otwarte drzwi od wendy świadczyły, że ktoś jest w domu.
Poschodziliśmy z wozu, w oknie coś zamajaczyło tajemniczo i ukazał się w drzwiach właściciel tego całego interesu, chłop olbrzymi i tęgi, o wyglądzie jakiegoś króla cygańskiego. Miał czarny zarost, rumiane policzki i oczy chytre, niespokojne. Niebardzo też nas uprzejmie powitał, a kiedy weszliśmy do wendy, to jakby taksował nas i obmacywał wzrokiem, chociaż odrazu powiedzieliśmy „kto zacz i w czem rzecz“. Nie pomógł także syn wdowy, mimo że się znali przecież, zresztą ten chłopak nie był przyjemny; mrukliwy i nabzdyczony. Gadatliwość, kręcenie dulców, plaskanie w palce Grzeszczeszyna, cała jego swoboda towarzyska nie rozproszyły chłodu Seniuka. Dopiero, kiedy weszła jego żona, wesoła i czerstwa kobiecina z kopytkowatym nosem, kiedy tak po sierocemu zacząłem opowiadać jej, jak się czuję w podróży i co się dzieje w Polsce, wówczas Seniuk rzucił jedno i drugie pytanie, wreszcie kazał podać wódki i słodkiego piernika, tak że w pół godziny już nas zaprosili do mieszkania, a gospodyni zakręciła się koło kolacji, wtrącając się z kuchni co chwila do rozmowy.
Otóż byli pod silnym strachem, bo jakiś tydzień temu najechała ich banda Benjamina Branco i niby pod pozorem szuka-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/89
Ta strona została uwierzytelniona.