bzykały mi koło uszu. Zapragnąłem się od nich oddalić i zobaczyłem siedzącego na krawędzi ganku Grzeszczeszyna z bezradnie opuszczonemi bosemi nogami, zdającemi się wyrażać wzruszającą bezsiłę i — śmieszne — oddanie. W tem słońcu i całym nieporządku garderoby, mój Grzeszczeszyn ciągle jeszcze wyglądał jak żebrak indyjski. Głowa jego była okolona wiankiem muszek. Obok stał Seniuk i z zaciętością palił, a szerokie skrzydła słomianego kapelusza ocieniały jego posępną, cygańską twarz. Przez kilka minut patrzyliśmy na siebie we trzech, jakby nas tutaj kto ustawił i polecił milczeć. To idjotyczne znieruchomienie i ciszę przerwał gibki mężczyzna, który okazał się być synem Seniuka, owym zawadjaką i „valentonem“, tak sromotnie pohańbionym przez ludzi Benjamina Branco. Widać cały wstyd przejął na siebie tata, bo młodzian był usposobiony do świata jaknajbardziej beztrosko i przyjaźnie. Właśnie przyniósł mi wiadro z wodą i miednicę. Podziękowałem mu za to miłem słowem i uśmiechem, poczem zabrałem się do mycia.
— Będzie się pan mył?
Te słowa przyleciały od Grzeszczeszyna na skrzydełkach bezsensu, i nie doczekały się odpowiedzi. Wytarłem twarz i szyję, chlusnąłem brudną wodę koniom pod nogi i przechodząc koło Grzeszczeszyna, powiedziałem mu, że w wiadrze jest jeszcze woda.
— Coś pan taki zgaszony? — dodałem jeszcze.
Zeskoczył z ganku na ziemię, zadarł do mnie głowę i zaskuczał:
— A, panie! niepotrzebnie się wczoraj piło; mnie to szkodzi.
— O jakiem piciu pan mówi? przecież wczoraj robił pan to wcześnie i minimalnie, powinien pan już o tem nie myśleć.
— A, to się nazbierało; wtedy, w Iraty i wogóle, wczoraj po tych świniach... ja się ostatnio bardzo wewnętrznie rozprężyłem i teraz muszę się zebrać w kupę, bo inaczej nigdy nie osiągnę co zamierzałem.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/94
Ta strona została uwierzytelniona.