czo: — „Niech pan da spokój, to jest po mojemu, i niema co mówić! Znajdą się tacy, co od pana wezmą i to będzie znów po ich myśli“.
Nie należy walczyć z zasadami. Dał mi do potrzymania kilogramową rękę, uścisnąłem także niezdarną kończynę Seniukowej, powiedziałem jeszcze szereg niepotrzebnych zdań w związku z ich gościnnością i — „wsiadłem na koń“. Senne zwierze lekko się zachwiało, następnie ugięło pode mną. Małżonkowie stali na ganku i żegnali nas w milczeniu. Wiało od nich obojętną serdecznością.
Trzej jeźdźcy wyjechali na szeroki... Więc jechaliśmy w słońcu, lekkim truchtem, rozmaicie siedząc na swych koniach. Syn Seniuka trzymał się niedbale, nogi zwisały mu obok wolno opuszczonych strzemion. Próbowałem anglezować, co było niewygodne w szerokiem, brazylijskiem siodle. Trząsłem się ciągle coś mnie ugniatało. Natomiast Grzeszczeszyn zmuszał mnie do obserwowania go co chwila. Nawet siedzieć w siodle nie umiał przyzwoicie. Hojdał się na prawem udzie, pogrążony w bolesnej zadumie. Co kilka minut ciężar ciała przesuwał na lewo lub prawo. Zwisał tak rozchybotany, żałosny. Nie smutne to było i nie wesołe, raczej wyrafinowanie i uporczywie drażniące. Co jest w tym człowieku? — W rozmaitych rozważaniach na temat mojej podróży niejednokrotnie zadawałem sobie to — zdawałoby się — nieistotne pytanie. Cokolwiek powiedział, zrobił gest jakiś; — wszystko to niezawsze było śmieszne, ale inne niż u zwykłych ludzi. Oto czem zmuszał mnie do uporczywego obserwowania go. Niechlujstwo jego umysłu kojarzyło się z jego sposobem poruszania się, mimiką. Zdawałoby się, przygodny towarzysz podróży, człowiek na tyle obojętny, aby skonstatować jego dziwność i zająć się innemi sprawami. Lecz ja na punkcie Grzeszeczeszyna dostałem pewnej obsesji. Niepokoił mnie sobą uporczywie, zmuszając do poszukiwania w nim materjału dla mego zmysłu obserwacyjnego. Niewątpliwie właśnie
Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/98
Ta strona została uwierzytelniona.