ten zmysł obserwacyjny i moja literackość natrafiły tutaj na istną kopalnie dziwności. Nie był przeciętny, oto moja udręka. Niezawsze jednak irytował. Był tak śmiesznej postury, mimikę miał zabawną, jego zadumy lub kaprysy, znudzenia i miny pełne wyrozumiałości malujące się na tej — w gruncie rzeczy — plugawej twarzy, wszystko to poprostu interesowało. Właśnie odwrócił się do mnie, — był w takiej pozycji, że powinien według moich obliczeń, zsunąć się z siodła — i wystękał:
— Wie pan, jest mi trochę lepiej, to i dobrze... Te Seniuki panie, to zbóje, och zbóje! wiem ja coś o nich. Pański jest trochę większy, ale mój to „marszador“[1] niesie jak w kołysce... Za jakie dwie godziny będziemy w Terezinie, cholera — gorąco... tam sobie odpoczniemy u Suchodolskiego... jedźmy prędzej, hu-ha! „Filho da puta!“
Po tym wściekłym okrzyku, pomknął dalej zwisający, djaboliczny Grzeszczeszyn.
Zboczyliśmy z drogi, jadąc teraz wąską ścieżką leśną. Ogarnął nas parny zaduch zielenizny i stężała, leśna cisza. Seniuk jechał naprzedzie, ja za Grzeszczeszynem. Raptem z gęstwy wysunął się wąsaty mężczyzna z kolorowo ubraną i w kapelusiku na czubku głowy, dziewczynką. Oboje byli na koniach i wyjechali z bocznej, niewidocznej ścieżki. Seniuk pozdrowił dłonią mężczyznę i powiedział: „bom dia“. Odpowiedział na ukłon; dziewczynka też coś tam zakwiliła. Przyglądali nam się z chłodną ciekawością. Seniuk odwrócił się do Grzeszczeszyna i powiadomił go, że to jest delegat policji i że wczoraj słyszał przez ścianę, jakeśmy o nim mówili. To wyjaśnienie podane było z uśmiechem przypomnienia. Zaraz też wdał się w rozmowę z delegatem. Jechaliśmy teraz razem, gęsiego. Grzeszczeszyn świstał przez zęby i badawczo spoglądał w gęstwę. Delegat mówił Seniukowi, że jedzie z córką do Suchodolskiego, po za-
- ↑ Koń o specjalnym kroku, łagodnie niosący jeźdźca.