jezdnych. — Biorę parasol, bo nuż deszcz, albo jakiś opryszek mnie spotka, — hę, — dowidzenia — dowidzenia Kaciu, kolację — oczywista — hm, hm — dowidzenia złotko.
Pan Ceres pospacerował jeszcze trochę po peronie na stacji, zjadł gruszkę i gdy pociąg nadszedł wsiadł do wagonu, usadowił się na ławce i sięgając co chwila do torby, czytał z tomu i poruszając wąsami, dojechał po godzinie do celu.
Szaro już się robiło w mieście, gdy pan Ceres wyszedł z domu, gdzie pobrał pieniądze, i szedł wolno, dźwigając pustą torbę, tom i parasol. Właśnie stanął przed wystawą pewnej paszteciarni, gdy mały, rudy mężczyzna podszedł do niego z okrzykami.
— Albinie kochany — to ty chyba, czy co?! Nie udzielasz się ostatnio zupełnie, — dawniej to chociaż przyjeżdżałeś na domino, a ostatnio to już zupełnie zarzuciłeś przyjaciół, — jak ja...
— Ach — na Boga — kogo widzę! — tyżeś to, ty — Rozbicki, — kogóż to dzisiaj spotkałem — na Boga, — co za niezwykle radosny uśmiech losu, no cóż — może ulokujesz mnie gdziekolwiek — o, bodajby tutaj w tej paszteciarni, widzę prosię na zimno, z prześlicznie zarumienioną skórką. Cóż, będziesz mi opowiadał, a ja przekąszę cośkolwiek. Oczywista, — kwestja płacenia nie robi różnicy — ty zapłacisz, — no chodź mój drogi, bo nawet nie wypada tak stać na ulicy.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Człowiek w oknie.pdf/115
Ta strona została uwierzytelniona.