Tego ranka odwiedził Bazyll poetę Pireley’a i powiedział szeptem, układając swe mokre jeszcze po kąpieli, bronzowe ciało na posłaniu z konwalji i poczwórnych narcyzów.
— Słuchałem wczoraj słowika u Mileda, tego żyda, który przybył do nas z Konhilji; — śpiewali razem: słowik i on. Od pewnego czasu nie mogę usnąć nie słysząc śpiewu tych dwóch. — Obudziło mnie, — wiesz co? — słońce! — hahaha!
Pireley odwrócił głowę w stronę Bazylla i powiedział wolno, nie otwierając powiek:
— Ty się śmiejesz, a tu starcy z góry znowuż nas niepokoją. Przysłali wczoraj trzech teologów z żądaniem, abyśmy zaprzestali śpiewać nocami. — To straszne! — Czyż można śpiewać w dzień, kiedy upał pozwala tylko na westchnienia, — przestań się już śmiać wreszcie — jakże będziemy żyć bez śpiewu?
— Oh... haha — śmiałbym się jeszcze dłużej, gdyby nie było tak gorąco. — Jakiś ty głupi, przestraszyłeś się trzech teologów. Starcy muszą ich przysyłać co pewien czas, — dla pozorów. — Czyż nie wiesz, że codziennie, gdy słońce zajdzie i kosmaty mrok przyczai się w naszej dolinie, starcy wyzbywszy się swych czarnych tużurków, sztywnych kapeluszy, ciężkich drewnianych sandałów i krzywych kosturów, schodzą do naszego miasta, aby pić razem z nami Cyll i patrzeć na nasze zdrowe, jędrne ciała, na sprężyste nogi i śpiewać razem z nami, starczemi, zwiotczałemi głosami, na-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Człowiek w oknie.pdf/138
Ta strona została uwierzytelniona.