Z za węgła domu narożnego smużył się cień opryszka. Pokraczne domy kładły swe bezkształtne cienie na trotuary, seledynem księżyca i światłem lamp gazowych zalane. Wdół biegnąca jezdnia szerokiej ulicy spływała sinem korytem w tej poświacie. Od rzeki sunął chłód i ocierał się o posępną nagość czarnych latarń. Pustkę nocnej godziny przerywał co pewien czas pewien żałośnie nieudolny krok alkoholika. Na granatowym stropie świeciły gwiazdy, w swej tłocznej swobodzie. Kosmiczna cisza opadła na nędzną dzielnicę.
Na górnym wylocie ulicy ukazał się ksiądz. Środkiem jezdni schodził wdół. Jedwabne kokardy niby skrzydełka motyle poruszały się u pantofli jego dostojności. Nad podziwu godną i posłannictwem bożem napiętnowaną twarzą, unosiły się inne skrzydła — czarny kapelusz o szerokim owalu ronda. Lewa ręka kapłana pieściwie tuliła do piersi księgę, w czerwony safjan oprawioną. Szedł więc w poszumie szlachetnego sukna sutanny i gwizdał niefrasobliwie.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Człowiek w oknie.pdf/145
Ta strona została uwierzytelniona.