kawy palta. Człeczyna biedz musiał, aby nadążyć za doktorem; co pewien czas wyprzedzał go nawet, i, wystawiając twarz na śnieg patrzał mu w oczy i zadawał pytania. Urzędnik poczty — Albin Wiek — odprowadzał ginekologa, doktora Roneo do domu. Jego żona urodziła dziecko, — cichym, zdyszanym głosikiem pytał:
— A czy jej, — żonie mojej nic nie zagraża?
— Owszem, zagraża, wiele rzeczy zagraża, przeróżnych komplikacyj, których tłumaczyć panu nie będę, bo nic pan nie zrozumie. — Doktór odsapnął. — Żona pańska, Boże mój, chudziutkie toto, zaharowane. Miedniczkę ma tak wąziutką, ciężki poród, ciężki poród, mój biedny panie.
— Ależ ona ma tylko takie drobne kości, a pozatem zawsze była zdrowa, jak rydz. Oddychała nawet wcale równo, jakeśmy wychodzili z domu.
— E, co tam oddychanie. Nikt nie wie, co się tam w środku dzieje.
— Boże drogi! — a dziecko jak — udane?
— Co to za dziecko takie — mój biedny panie! Waży toto z kilogram, słabiuchne, niemrawe.
Urzędnik biegł chwilę, nic nie mówiąc, wzdychał tylko. Doktór pogwizdywał. Gdy mijali aptekę, urzędnik wyrzekł:
— Panie doktorze kochany — dziecko wiadomo, słabiuchne, niemrawe, — przecież tylko co się urodziło.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Człowiek w oknie.pdf/182
Ta strona została uwierzytelniona.