Strona:Zbigniew Uniłowski - Człowiek w oknie.pdf/22

Ta strona została uwierzytelniona.

ły). Wiem, że jest zatrute, lecz trudno — ginę, jak na monarchę przystało. Hooj! — Emeryk wstał, — prawą rękę przyłożył do serca, lewą uniósł do góry — począł śpiewać swym cienkim głosem, udając bas: ... lecz nie martwcie się, o, widzowie, — przecież to tylko opera, będę konał tak przez dni kilkanaście — codziennie. Co to? — oszalał mój generał, och, jak słodko grzmią armaty. Ja. Samotny lew z pustyń lodowych — fioletowy lew — zawtóruje wam o, armaty. Fera nie przestawała grać na chwilę. Emeryk ukląkł, ręce oparł o podłogę — podniósł głowę do góry i począł wyć. Niesamowity ryk, przechodzący wytrzymałość ludzkich strun głosowych, zmieszał się z dźwiękami skrzypiec i zawirował, zatańczył we wszystkich pokojach. Nowe zaczerpnięcie powietrza do płuc, i drugi, potężny ryk podtrzymał cichnący odgłos pierwszego. Skrzypce nie ustawały na chwilę; cały dom rozbrzmiewał obłąkańczym hałasem. Z pianą na wargach — nie w stanie już wydobyć głosu z wymęczonego gardła, powlókł się Emeryk na łóżko: twarz ma błogo roześmianą. Usypia, kołysany gorączkowo­‑cichą, szybką, tajemniczo­‑nerwową melodją, przędzoną smyczkiem niezmordowanej Fery.
A tam — na górze, Janka mówi do Fery, wycierając mokre po płukaniu kartofli ręce: — znowuż ryczał, — to ty — Fera — tak go rozdrażniasz tą swoją muzyką, zawsze, jak tylko nasłucha, nasłucha się tego, co ty grasz, jak mu się nazbiera przez parę dni, to zaraz zaczyna to swoje wycie.