Strona:Zbigniew Uniłowski - Człowiek w oknie.pdf/45

Ta strona została uwierzytelniona.

przesuwają się wolno po sprzętach, zatrzymują się chwilę na wychudłej dłoni o białych palcach. Wąski krążek złota, darowany przy ołtarzu, tkwi tutaj luźno. Na oczach zasuwają się ciężkie powieki i tylko dwa szpalery pysznych rzęs drżą lekko. Z matowej czerwieni, rzec można: wesołych, obcych bólom — warg, wymyka się ciche westchnienie. Płacz maleńkiej istotki wibruje w powietrzu. Pani Miranda otula się kołdrą, tak, iż haftowany brzeg zakrywa jej usta. Przez głowę przechodzą myśli, niedbale wplątane w mgliste wspomnienia. Dziecko — tyle niepożądanych, nieoczekiwanych męczarni. Ten płacz obco brzmiący z oddali, nie łaskocze radośnie, ni słodko uszu matki, — nie budzi tkliwości. Jest tylko przypomnieniem brutalnie narzuconej przez naturę boleści. Pani Miranda nie pragnęła tego dziecka równie jak tego, który je począł. Z odrazą myślała teraz o swem upokorzeniu. Cóż wart będzie człowiek, co go nie matka w miłości urodziła, a sprytnie skonstruowana maszyna z ciała, krwi i kości. Boże — posłużyłeś się mną, bez mej woli...
Zasłony nie przepuszczały promieni słońca, tylko przez otwarte okna buchał żar z zewnątrz. W powietrzu trwała biała cisza i w ciszy tej stężałe od upału rośliny tkwiły nieruchomo. Pod oknem zaszczekał pies metalicznie i ocknęły się kury zagrzebane w pyle pod płotem. Zaraz jednak wszystko ucichło i znieruchomiało w nowych przypływach gorąca. Pani Miranda wolno przesunęła