Strona:Zbigniew Uniłowski - Człowiek w oknie.pdf/56

Ta strona została uwierzytelniona.

bie... a uczuwam straszną nienawiść dla ciebie... to przychodzi wtedy, kiedy nie czuję się sobą. — To tak, jakgdyby we mnie żyła moja matka... wtedy cię strasznie nienawidzę.
— Och, nie męcz mnie już... dość mam tego. Co ty mówisz, co ty mówisz... skąd ty przychodzisz do tych rzeczy. To przecież okropne. Proszę cię, zostaw mnie samego... stajesz się niemożliwy. Potom cię chował, żeby teraz takie rzeczy słyszeć.
Tespis wyszedł cicho.


∗                ∗

Nie było piękniejszego podczas całego lata, jak ów poranek niedzielny. Na nizinach soczyste łąki uniosły z wdziękiem kielichy swoich kwiatów ku posępnym złomom skalnym. Całe podgórze, ustrojone srebrem łagodnie toczącej się rzeki, trwało radośnie w upalnym uścisku słońca. Zazdrośnie ukryta w cieniu gór Lantora, spoglądała oknami swych kolorowych domów wdół, gdzie życie wszystkiego co ziemskie, w upojeniu dosięgło kuluminacyjnego punktu. Wszystko zdawało się mówić: dnia tego nikt i nic krzywdy nie doświadczy.
Właśnie dźwięki sygnaturki z kościoła Lontary posypały się ku dołowi, kiedy przed dom swój wyszli dwaj Lubocza. Hirfel ocieniając dłonią oczy, spojrzał na rzekę, potem odezwał się do syna:
— Istotnie, widzę, że dzień nam się uda. Do-