Strona:Zbigniew Uniłowski - Człowiek w oknie.pdf/64

Ta strona została uwierzytelniona.

mek Mileta. Ominie go i pobiegnie wgórę, byleby tylko dopaść kosodrzewiny, tam już niewidoczny, łatwo dobiegnie domu. Ze złożonemi nad głową rękoma, jak ostrze włóczni, odbił się od brzegu i skrył się pod wodą. Wypłynął tuż przed samym brzegiem. Z trudem wylazł na stromy brzeg. Ubiegł kilkadziesiąt kroków i obejrzał się. Wskakiwali. Potworne zmęczenie rozrywało mu serce. Przed zielonym domkiem, w ogródku, stał wielki, siwowłosy starzec, w kamizelce, z konewką w ręku. Przymrużył oczy w stronę biegnącego Tespisa. Poznał i szybko zabiegł mu drogę. Tespis wpadł w szerokie ramiona Mileta.
— A dokąd to, ptaszku? Ho... no, dawnom cię nie miał u siebie. Ale cóżeś to nagi i oczy ci z przerażenia mało nie wyskoczą na piasek. Cich...cho, nie wyrywaj się, no mów­‑że coś, nie krztuś się. Co to widzę? Zakrwawiony jesteś, czyś się zranił w brzuch?
— Nie trzymaj mnie! puść mnie! puść! Oj, gonią mnie, chcą mnie zabić, puść!
— Chłopie, tyś naprawdę zbzikował. Gdzie cię będę puszczał, nie ubiegniesz pięciu kroków, takiś zziajany. Kto cię goni? Biegnie tu kilku nagusów, ale my ich już zatrzymamy.
— Puść, oj, puść! Już są blisko. — Ochhhh!
Kilku młodych, silnych chłopaków zatrzymało się przed nimi. Nie pozwolili Miletowi dojść do słowa, a kiedy ten nie chciał wypuścić Tespisa ze