stołu; przewrócony kieliszek, widelec wpijający wilgotne po ćwikle pazurki w obrus, skórka od chleba tkwiąca w plamie z musztardy, wszystko to obramowane pochylonymi głowami i fragmentami torsów ludzkich, wydało się Kamilowi przykrym i sugestywnym obrazem. Nad żującymi bób chłopcami, tuż nad książką tkwiła obleczona posępem twarz babki, wzorzysta jakby, zdająca się czytać nie wzrokiem, tylko dwiema smużkami komicznie ruchliwych warg. Siedząc na ławce pod ścianą, w pobliżu Albina, Kamil oczekiwał jakiegoś mocnego zakończenia tego obiadu. Narazie jednak babka Weronika wypowiadała nielogiczne słowa z książki i wuj Kazio wypalał swoje żółte papierosiki. Albin jakoś ciepło przysunął się do Kamila i szepnął trwożnie:
— Pan jako sierota, jest niejako bohaterem tej biesiady... lecz nikt się panem nie zajmuje... wprawdzie szanowny wuj pana, ale to na krótko... Co też pan odczuwa po śmierci najdroższej śmiertelnikowi istoty... Ja pana o to błagam!
— Jest mi trochę smutno i trochę dziwnie — odpowiedział Kamil i zaraz przeraziła go niepospolitość pytania i powaga odpowiedzi. Spojrzał z niechęcią na Albina, który pokornie odsuwał się pod bok swojej żony. W tej chwili babka Weronika odłożyła książkę i bezradnie opuściła ręce, jakby nagle odczuła, że się już nie uda wycisnąć żadnego efektu z tego smutnego dnia. Stała chwilę w niezdecydowaniu i wreszcie — nie mogąc nic lepszego wymyślić, rozpłakała się głośno i poszła sobie nie wiadomo dokąd, rozszlochana, z twarzą w dłoniach.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/110
Ta strona została uwierzytelniona.