Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

Frankowi przerwała ciotka Stasia, która przyciągnęła Kamila do siebie i obcałowując mówiła:
— Ach ty sierotko słodka! Wcale nie zostałeś sam na świecie... I jeszcze masz czas troszczyć się o siebie... Będziesz u nas, będziesz chodził do szkoły... Prawda, Zocha? — Przysunęła usta do jego ucha i szepnęła: — Nie słuchaj co ten wyszczekany wujek tutaj wygaduje... Zamiast rad i ściskania rączki lepiej by ci jakoś pomógł, bo wie, że nam ciężko. Ale my sobie damy same radę i będzie ci u nas dobrze. Daj buźki i pójdź poszukać babki. Powiedz jej żeby ci pokazała gdzie będziesz spał i najlepiej połóż się.
Ale przemowa wuja Kazia spopularyzowała niejako Kamila w podpitym gronie, bo zaczęto go sobie niemal podawać z rąk do rąk, ściskać i całować, pakować mu kęsy do ust. Nawet odległa i posągowa żona wuja Kazia, ta wytworna wujenka Maria, pijąca herbatę z pokłóconym, odstającym małym palcem, nawet ona jakoś smutnie chrząknęła, pogładziła Kamila po głowie, pochyliła się nawet, jakby z zamiarem ucałowania go, ale tylko badawczo zajrzała w ucho chłopca i zaraz rożek chusteczki wsadziła sobie w prawe oko. Wyglądało to na płacz. Moneta ta w sytuacji Kamila miała wartość ironii. Przy stole zrobiło się gwarno. Dwie lampy naftowe żółciły głowy biesiadujących. Franek siedział bez marynarki, gestykulował i kosmyki włosów wymykały mu się spod opasującej głowę przepaski. Przypomniał Kamilowi widzianą gdzieś rycinę z rewolucji francuskiej, przedstawiającą wzburzonego sankiulotę. Przekrzykiwano się wzajemnie. Kamil jeszcze chwilę stał oparty o kolano ciotki Zosi, po