czowej nocy. Nad błotnym rynkiem wiatr pędził ciężkie i niechlujne chmury, widoczne w pomarszczonych kałużach. Daleko przemknął w zdecydowanym kierunku, łaciaty pies na trzech nogach. Upiorna i siwa, rozkudłana kobieta w koszuli pokazała się na jednym z progów, po czym wsunęła się do chałupy niby biała larwa; zaraz też od lasu sypnęło łachmanami wron i z bocznej uliczki wypełzły dwie szlochające szprychami fury. Po chwili brodząc po kolana w błocie i z naprężonymi grzbietami, konie pociągnęły w żmudną podróż dwa bukiety, niemal wrzeszczące jadem barw sukien i garniturów. Kamil siedział z tyłu fury ze zwisającymi nogami, oparty łokciami i podbródkiem o poziomy łańcuch. W dali, pod potrójną aureolą z mosiądzu, wuj Leon pisał palcem w powietrzu coś, czego Kamil nie mógł odczytać. Za nim stała babka Weronika w chustce na głowie, drobna i groźna. A pod ścianami budynków, omijając kałuże szła czarna, pyzata i wyniosła ciotka Lucyna ze złożonymi na piersiach rękami, niepewnie i opieszale odprowadzając odjeżdżających. Za zakrętem osada usunęła się do tyłu, popielata szosa poprowadziła na swym grzbiecie dwie skrzypiące, naładowane ludźmi o skwaszonych twarzach — fury. Po obu stronach wlokły się dwa smutne pejzaże wilgotnych zbóż i łąk. Słowa wujenki Marii zabrzmiały tonem taniej pociechy:
— Dzisiaj sobota... Żydów chwała Bogu nie będzie w pociągu...
— Posuń się Albin, bo jak pana Boga kocham! wszędzie cię pełno! — zawołał Franek.