Powiśle dyszało upalnym sierpniem, barwiło się owocami w koszach straganów i kopiasto naładowanych berlinkach, ciągnących się soczystym sznurem wzdłuż wybrzeża. Od Wisły biegł rozprażonymi ulicami wilgotny powiew, rozpraszając między domami osłabione odległością głosy syren ze statków lub pracowity warkot maszyn czerpiących piasek. Gmach elektrowni czerwonym monumentem wynosił się ponad bujną zieleń skweru oddzielającego suche, zawalone kopcami żwiru, piasku i głazów wybrzeże od głównej dzielnicy proletariatu Wielkiej Warszawy. Od skweru oko biegło ku przeciwległej Pradze; nad łyskającą mieliznami wodą unosiła się nienazwana melodia szczęścia i smutku; wibrowała niesłyszaną pieśnią i nieznanym żalem nadwiślańskiego kraju. Gdzieś plusnęło brązowe ciało, gdzieś zabrzmiał okrzyk radosny czy przywołujący? Fale kląskały głucho o dna berlinek i czerniejących smołą, pustych kryp. Na lewo gigantycznym krokiem biegły nad rzeką popielate wiązania mostu Kierbedzia. Na prawo strzępił się urwiskiem, niby powstrzymany w skoku, niewykończony most Poniatowskiego. Praga skrzyła się szklanymi poblaskami i ostrą igłą kłuła niebo wieża kościoła świętego Floriana. Skwer ziewał próżniactwem rzadko obsiadłych ławek. Drzemiąca dziewczyna z opuszczoną głową poruszała rytmicznie nogą wózek z dzieckiem. Dalej żołnierz zwisający ramieniem przez poręcz, z czapką na twarzy, trwał nieruchomo w przykrej niewygodzie. Na innej ławce leżał młody i zasępiony człowiek, czy-