Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

chłopięcej beztroski. Po krótkim namyśle naruszone zostało miejsce nadgryzione obcymi zębami. Kamil odrzucił ogonek owocu, przeczesał palcami zmierzwioną czuprynę i począł rozglądać się w niezdecydowaniu, machając zwisającymi nogami. Dwaj panowie w czarnych, słomkowych kapeluszach, przechodzili zwolna i Kamil pochwycił tchnące niepojętą grozą słowa jednego: „Żebym mógł przeniknąć czasem jej myśli... przecież to musi być piekło!...“ Przeszli, pozostawiając za sobą czad niepokoju. Kamil oparł się wygodnie o ławkę i przymknął oczy.
Gdyby żołądek mógł krzyczeć, senny skwer zabrzmiałby przenikliwym wrzaskiem. Tymczasem podrażniony organ począł poprostu boleć. Rano Kamil zjadł opłatek tych czasów w postaci kromki sitkowego chleba; cząstki wyczekanego przez całą noc, na zmianę z ciotką Zosią, bochenka. Na kolację dostał kilka kartofli z solą i kubek czarnej kawy z sacharyną. To osobliwe menu dwukrotnie powtarzało się w ciągu dnia. Luksusowe danie w postaci chleba wynagradzało mieszkańcom mrocznego pokoju przy ulicy Leszczyńskiej trud nieprzespanej nocy. Gdybyż słońce można było jeść i popijać wiatrem! Kamil poddał opaloną twarzyczkę promieniom sierpniowego popołudnia i mimo zamkniętych oczu, wzrokiem głodu widział pajdy białego chleba z masłem... Nie! choćby z samym tylko serem! Albo z cukrem! Aż się przegiął od tej wizji. Miał wprawdzie to, co niedostępne było obu ciotkom, czego domagali się ustawicznie popłakujący Zbyszek i Jerzy: owoce! W towarzystwie rówieśników z tej samej kamienicy, Kamil wyprawiał się w górę miasta,