Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

na tak zwane „ogryzki“. Kiedy sczerniały od słońca i nędzy Marek poradził Kamilowi po raz pierwszy ten system dożywiania, chłopiec, pamiętający jeszcze dobre, „wercmanowskie“ czasy, dostał mdłości na samą myśl o takiej ohydzie. Ale po tygodniu spędzonym na kuchni ciotek, sam kiedyś podniósł niepostrzeżenie z wnęki bramy niedojedzone jabłko. Zwolna przejął system wyławiania pokaźniejszych ogryzków. Wypatrując po bruku wygłodzonym wzrokiem, chłopcy w grupie przechodzili beznadziejne tereny ulicy Oboźnej. Koło posągu Kopernika rozpraszali się. Początkowo Kamil pochylając się nad paskudną resztką, często poznaczoną smużkami krwi czyichś dziąseł, uczuwał aż do bólu przenikające go fale wstydu i mdłości. Pochylony znikał w najbliższej bramie i pochłaniał ohydny i dosłowny owoc swoich poszukiwań. Z czasem zmógł wstręt i wstyd, a nawet wybrednie odrzucał zbyt skąpe resztki. Najżyźniejszymi dzielnicami były okolice parków, zwłaszcza Aleje Ujazdowskie. Często długo szedł za kimś, kto beztrosko dobywając z torby owoce, niepohamowanie pożywiał się na ulicy. W dni słotne „zbiory“ przedstawiały się fatalnie. W takie dni towarzysze Kamila stosowali „wypraszanie braków“. W każdej owocarni jest skrzynka z nadgniłymi owocami. Czasem osoba ze sklepu rzucała kilka nadpsutych sztuk, częściej mówiła: „Taki młody, a już żebrze, wynoś się!“ albo: „Żebyś się rozchorował? Nie bądź taki łakomy!“ Kamil nie robił tego. Za łatwe i zbyt upokarzające. Ale wspominał i dobre dni. Kiedyś znalazł całą gruszkę. Oglądał z niedowierzaniem i podejrzliwie, ale w końcu zjadł. Nic mu się nie