Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

stało. Raz pomógł pchać wózek z jabłkami i dobry starzec podarował mu kilka jabłek z plamami. Obdarowane ciotki dwa jabłka podzieliły między chłopców, resztę schowały do kuferka, w bieliznę. I jeszcze kiedyś Kamil kupił kilo braków za pieniądze zarobione za doręczenie sekretnego bileciku pięknej Hrabiakowej. Polska, kraj „par excellence“ rolniczy, sławny z sadów owocowych, mgłą ironii tego soczystego określenia snuła się nad najmłodszą generacją Powiśla.
Ostrze przenikliwego gwizdu przecięło zgęstniałą ciszę skweru. Kamil ocknął się z czczego odrętwienia. Grupa bosonogich oberwańców wyłoniła się z bocznej alei i Kamil z kółkiem i drutem w ręku pobiegł w ich stronę. Powitali go obojętnym milczeniem i niby stado wygłodzonych ptaków powlekli się ze zwieszonymi głowami nad rzekę. Jeden z chłopców wsadził dwa palce do ust i apatycznie gwizdnął. Bez rozmów, ciągle wypatrując po suchym żwirze, doszli do brzegu. Tu rozebrali się i unosząc nad głowami tłumoczki z ubraniem, dobrnęli do pustej krypy. Po chwili wychudzone i brązowe ciała smukłymi łukami wpadały w wodę. Pokrzykujące tuż nad wodą głowy chłopców krążyły wokół wybielałej i wyschłej od słońca krypy. Rzeka pokwitała barwami, most Kierbedzia dyszał poprzez opary głuchym łoskotem podwieczornego ożywienia. Z różnych punktów nadbrzeża biegły z wodą dźwięczne krzyki zażywających kąpieli. Zwolna ciała z wody poczęły się piąć na krypę. Chłopcy układali się na dnie pokrytym rozłożoną garderobą, jeden obok drugiego, aby wypocząć i obeschnąć w zanikającym słońcu. Któryś wyjął z kieszeni portek dwucalową skórkę