— Czego tam szukasz, Golik?
— Drzazeg, chcę zamoczyć drzazgi tej małpie, żeby nie mogła napalić w piecu. O, już, puść mnie do kranu.
— Tylko śpiesz się, chciałbym trochę pooglądać wystawy.
Zbiegli po schodach. W drodze Golik nie mógł się powstrzymać od naciśnięcia dzwonka prywatnego mieszkania. Obaj mieli po dziewięć lat. Twarz Kamila Kuranta była rumiana i poważna. Między skośnymi oczami i małym nosem mieściła się owa nieuchwytna, komiczna powaga dziecka. Golika — ruchliwego żydka o jajowatej głowie i odstających uszach — Kamil traktował pobłażliwie i przyjaźnie. Kiedy wybiegli na ulicę, uderzył ich niecodzienny nastrój. Już rano Kamil zauważył coś niezwykłego, ale śpiesząc się do szkoły, nie zwrócił na to uwagi. Listopadowy dzień był suchy, jasny, ale bez słońca. Przechodnie stawali grupkami lub też szli wolno. Gdzie niegdzie kilku cywilów otaczało żołnierza niemieckiego. Daleko strzelano z karabinów. Żołnierze mieli na piersi czerwone kokardki, z uśmiechem oddawali każdemu, kto zechciał, broń i nawet pasy. Sztubak zatrzymał się koło chłopców i krzyknął:
— No, pentaki, chodźmy rozbrajać szwabów. Rzuć ten garnek do cholery!
We trzech ruszyli naprzód. — Bronią ratusza i dlatego strzelają, mówił sztubak. Na rogu Złotej i Sosnowej zatrzymali żołnierza o dobrodusznej twarzy z wąsami jak słoma. U jego boku samotnie dyndał bagnet. Sam go odpiął i oddał sztubakowi. — Potrzymajno,
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.