Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

na skutek jakiejś konieczności wszyscy mieszkańcy mieli opuścić swe schrony, stworzyłby się tłum, zalegający co najmniej pół ulicy Leszczyńskiej. Prawo cyrkulacji sprawiało, że dom był ruchliwy ale nie widziało się w nim przepełnienia. Z ulicy wchodziło się w mroczną i chłodną bramę, rodzaj dziesięciometrowego tunelu o łukowatym sklepieniu. Podwórko z pniem ściętego ongiś drzewa, otoczone było z trzech stron czteropiętrowymi szachownicami z popielatego muru i okien, z lewej stał przycupnięty budynek, w połowie zajęty przez wychodek i w połowie przez rupieciarnię. Na pochyłym, obitym papą, dachu tego budynku dzieciarnia w dni słoneczne wylegiwała się, spoglądając na sąsiedni dziedziniec, zaśmiecony słomą i końskim nawozem, ponieważ mieściły się tam stajnie dorożkarskie. W bramie, na lewo, było wejście do dwóch mieszkań parterowych i na schody. Pierwsze drzwi na lewo wiodły do sklepiku wiejskiego i to wejście w dni świąteczne mieszkańcy nazywali „od tyłu“. Drugie drzwi były od jednopokojowego mieszkania rodziny Kotowskich. Stanowiło ono locum siedmiu osób. Para drobnych staruchów o wyłupiastych oczach, dwie córki: dwudziestoośmioletnia Elwira; piękna i wiotka o czarnych włosach i białej twarzyczce z wielkimi oczami, chora na suchoty, kilkakrotnie pokładająca się w ciągu dnia, nerwowo paląca małe papierosiki, jeden po drugim. I zdrowa, krępa, o nogach krzywych jak u ułana, pracowita i wesoła Fela. Najstarszy syn, trzydziestoletni Marian, był bezrobotnym cukiernikiem i trudnił się wyrabianiem bomb czekoladowych w mieszkaniu, w związku z czym parterowe okno, pachnące kakao