sił wyczerpanej skwarem biedzie. W rzadkim powietrzu, rozedrganym przezroczystością, domy zdają się pochylać, deptane i uciskane bruki dźwięczą czystymi tonami; wydychają nagromadzone przez lato żary. Już liściem rdzawym i pokręconym martwotą uderzało w oślepione pożegnalnymi ukłonami słońca szyby, już od nieba spływało przejrzystym różem, dymy pachniały ostro. Wymalowana jak dziwka, szeleszcząca tandetnymi kieckami, jesień miejska, wiotka i rozkołysana, wyszła na ulice.
Godzina dziesiąta rano, to pora, kiedy dojrzałe życie kamienicy tętni regularnym rytmem i wtedy to z podwórka i z podziurawionych oknami murów biegnie szmer i brzęczenie, które o jesiennej porze przemienia się w jakieś niepokojące mruczando, przerywane okrzykiem, pieśnią, trzepaniem garderoby. Ten pomruk woła i ostrzega oszołomionych kręćkiem troski — ludzi. Przed czym? Nie wiadomo! Pewnie przed tym, że pora jest przysposabiać się do okresu zimowego, zaopatrzeć spiżarnie, gromadzić opał, sprawiać ciepłą odzież, obuwie. I duch kamienicy proletariackiej wie, że z tego nic nie będzie, i denerwuje się i mruczy posępnie.
Ma dola i los sierocy...
Smutna pieśń ciotki Zosi, słowa o burzach morskich, miłości i poświęceniu brzmią donośnie pośród dźwięku żelazka, syku pary z zaparzaczki, i to wszystko przerywa gardłowy i przytłumiony śpiew z podwórka, który mąci rytm kamienicy swoją sygestywną treścią;