Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

stwo nie dawało mu spokoju, wymawiając lenistwo, wystawał więc godzinami przed bramą, czasem zgarbiony, powłóczył się pod murem, na poszukiwanie tak zwanych „petków“ czyli niedopałków papierosów. Ambicja zwinnego Marka cierpiała nad tym, że taki ociężały bęcwał robił z nim co chciał, skoro go pochwycił. Ale Kamil cierpiał oprócz upokarzającego zabiegu, wstręt przed smrodliwą kapotą „Kusi“, który drobną twarz chłopca przyciskał do niej z całego serca. To też Kamil obmyślał wspólnie z Markiem zemstę za te wszystkie udręki.
Chwilę przypatrywali się w milczeniu dryblasowi. Ulica sunął wietrzyk, wiercił śmieciem i szeleścił w napół zwiędłym klonie. Było dość chłodno, chłopcy podskakiwali w miejscu z pięściami w rękawach kurtek, chwilę odczekali dla przyzwoitości, że wcale znów tak nie boją się „Kusi“, po czym biegiem, klaszcząc bosymi stopami o trotuar, pobiegli w stronę Radnej.
Kamil miał na sobie resztki aksamitnego ubranka, które wskutek ustawicznego naprawiania przez ciotki, przemieniło się w szaty barwne i wzorzyste. Miejsce bereciku zastąpiła rogatywka, z rogami wepchniętymi do środka, — czapka nie rażąca w tej dzielnicy tak jak beret i to czerwony, nakrycie głowy solidne, lekko z czoła, z wysiepanymi resztkami tekturowego daszka. Ze stroju tego rówieśnicy próbowali niejednokrotnie wywieść jakiś przydomek dla Kamila, ale jakoś im fantatazji nie starczyło, a imię Kamil było tak w tych okolicach niezwykłe, że starczyło za przezwisko. Kiedy było cieplej, szelka przytrzymująca kuse spodenki, rozchełstana koszula, nieskomplikowany ten strój sprawiał, że