pokazały się grupki, niepewnie zbliżające się do środka. Mizerny sklepiczek z zielonymi okiennicami, źródło całego wzburzenia, mętnił się brudnymi szybkami. I w momencie rozpacznego wzburzenia, powagi i naprężenia zdającego się nieomal rozsadzać wąską ulicę, pośród okrzyków, które padały sucho i zwięźle jak strzały, wyszło z ulicy Browarnej znane Kamilowi towarzystwo z kawiarni Hrabiaków i posuwało się wolno, krokiem przyczajenia, gęsiego, tuż pod domami. Ludzie ucichli, bo w bramie naprzeciw sklepu, na stróżowskiej ławeczce stanął robociarz w granatowej bluzie i począł jękliwie, potem coraz pewniej, mówić. Miał niebieskie oczy, twarz łagodną ze sterczącymi blond wąsami, wyglądał przy tym jakoś tak silnie i szlachetnie, że zbiedzony, przygaszony tym wszystkim Kamil najchętniej wdrapał by mu się na ramiona.
— Towarzyszki... ja wiem... że po całej nocy sterczenia na zimnej ulicy... kiedy się wie że w domu czekają na tę odrobinę tłuszczu i jakiegoś jadła... że wtedy człowieka ogarnia złość... skoro mu nagle tych rzeczy odmówią... ale te artykuły spożywcze z Ameryki muszą dokarmiać ludność całego kraju i może się zdarzyć, że na pewnym odcinku zabraknie tych artykułów... i trzeba to znieść... bo czasy są dla wszelkiej biedoty jednakie... bo przecież to jest dopiero rok samodzielnego życia kraju i cała ludność cierpi biedę! Nie róbcie zamętu! Rozejdźcie się! Jutro na tym samym miejscu odejdziecie zadowoleni. Matki, żony i córki proletariatu, zachowajcie swą godność! To jest jedyne co w tych czasach powszechnego łajdactwa nam zostało! Rozejdźcie się do domów...
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.