Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

kie lukry to paskudztwo... najlepsze są ciastka od Lardellego — wtrącił Kamil.
— Co tam ciastka! A torebka okruchów... to najfajniejsze — powiedział Marek.
— Co kto lubi — rzekła Irenka z bolesną miną.
Stali tak, przestępując z nogi na nogę. Marek rysował coś palcem po szybie. Na trotuarze pod murem siedział mężczyzna z gołą głową, w niebieskich okularach, z kapeluszem u nóg i grał coś bardzo smutnego na okarynie. Drzwi od cukierni skrzypnęły, wychyliła się głowa jakiejś kobiety, ze słowami:
— A idźcie urwipołcie od wystawy, bo wam języki powypadają! Co tam mażesz po szybie! Wynoście mi się, łakoma roto! Już was nie ma!
Irenka pokazała język kobiecie i tchórzliwie czmychnęła. Chłopcy odeszli z posępną godnością. Rozeźlony Marek szepnął Kamilowi, żeby się odczepili od Irenki. Ponieważ nie posiadali tak zwanego dobrego wychowania, któreby im doradziło jakiś kłamliwy wybieg, więc poprostu na Krakowskim Przedmieściu Marek pokazał Irence rozczapierzone palce na nosie i obaj poszli sobie w przeciwną stronę.
Między posągiem przegiętego od wysiłku i wskazującego coś palcem Chrystusa sprzed kościoła Świętego Krzyża a komicznie jakby obierającym na oczach wszystkich jakiś owoc, Kopernikiem, łazili ludzie otumanieni jesiennym zamieraniem, czasem ktoś przystawał, zapatrzył się w niebo, na kominy... pomarzył, westchnął, opuszczał głowę miedzy klapy jesiennego palta i wlókł się dalej, w swoich tam sprawach. Dzwoniło tramwajami, klaskało kopytami koni dorożkar-