— Podgazowali sobie fest — westchnął Marek z uznaniem.
Koło restauracji Lijewskiego zatrzymało się auto, wyszedł z niego szczuplutki paniczyk i nerwowym ruchem cisnął świeżo zapalonego papierosa bez ustnika. Marek szybko podniósł go, pociągnął Kamila do bramy i zaczął palić.
— Morowy pet... chcesz popalić?
— Dawaj, ale mnie może zamroczyć, jak już raz było... Trochę tylko pociągnę.
Stali blisko siebie, w kłębach wonnego dymu. Papieros nie załatwiał głodu, a tu oba żołądki: pusty Kamila i napełniony fantastycznemi pyzami Marka — gwałtownie dopominały się zatrudnienia. Po długich naradach, nieudanych pomysłach, postanowili wracać do domu. Dzień był chłodny i posępny, nikomu się nie chciało jeść o takiej porze owoców, a na żebraninę, mimo namów Marka, Kamil nie mógł się zdecydować. Skręcili w Oboźną, uważnie rozglądając się po ulicy. Szli osobno, każdy po innej stronie. Zdeterminowany Marek postanowił zajrzeć do śmietnika koło Teatru Polskiego. Kamil wiedział, że tam ulicznicy osiągali obfite zbiory niedopałków. Jedynie rano można było tam jeszcze coś zastać, o tej porze śmietnik już był uprzątnięty. W związku z niedopałkami, Kamilowi, który nie był jeszcze zbyt zaawansowanym palaczem, jak jego rówieśnicy, świtał w głowie pewien śmiały pomysł, mający na celu nieosobiste wykorzystywanie zbieranego tytoniu. Narazie zgodził się zajrzeć z Markiem do śmietnika, aby zbadać pewne możliwości. Ale śmietnik był do cna wyprzątnięty, poniewierał się tam
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.