pu filatelistycznego. Łakomie patrzył na wielki oprawny album do znaczków pocztowych. Codziennie zatrzymywał się przed tym sklepem. Jego dziecięcą psychikę dręczyły wielkie, namiętne pragnienia, ograniczające się tymczasem do albumu, piórnika, lub fuzji. Biegł teraz do domu truchcikiem, tuż pod ścianą ulicy, posuwając prawą ręką wzdłuż wypukłości muru, podczas gdy w lewej zwisały na pasku książki. Wbiegł do bramy, ale zaraz zawrócił, ponieważ w oszklonych drzwiach sklepu spożywczego mignęło mu coś żółtego. Duży pies, wilk, oparł się przednimi łapami o szybę i wyglądał na ulicę. Kamil przypłaszczył nos do szkła i popatrzył w wilgotne, wielkie oczy zwierzęcia. Pies potrząsnął łbem i poszedł w głąb sklepu. Zaczepka nie udała się i chłopiec wolno szedł przez podwórko. Pukanie w oknie suteryny zwróciło jego uwagę. Świeciła tam ryża czupryna Hieronimka, syna tragarza z Dworca Głównego.
— Dlaczego nie bawisz się na podwórku? przecież nie chodzisz już do szkoły, bo cię wyrzucili.
— Matka schowała mi buty. Zejdź do mnie, to pogramy w malowanki, jestem sam.
Ponętna propozycja. Kamil wyszedł wcześniej ze szkoły, więc ma co najmniej dwie godziny czasu. Kiwnął głową i ruszył w stronę schodów, ale, och, ten znienawidzony, miękki, aksamitny głos Wercmana:
— Kamilu, cóż ty tutaj robisz o tej porze, dokąd zmierzasz? Podejdźno do mnie.
Na asfalcie stał mężczyzna z założonymi do tyłu rękoma. W lewej kieszeni czarnego, jesiennego palta z aksamitnym kłonierzem sterczała wieczna, nieodłącz-
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.