siekierą żebyś nie wyrósł na zakałę ludzkości. Ty ścierwo...
Ale Kamil już nie słyszał dalszych słów. Wymknął się cichutko ze stanowczym postanowieniem niepokazania się nigdy w tym domu. Krzykliwe awantury i wyzwiska, oto czym pogardzał i czego się brzydził. W tej chwili nie był ani smutny ani załamany... był obrażony. Zaciął się i zapiekł w urażonej godności, nie miał żadnych desperackich pomysłów, raczej rozmyślał gdzieby się udać aby zarabiać na siebie i nigdy już, nigdy, nie być na czyjejś łasce. Ciotka Stasia ani słówkiem nie odezwała się w jego obronie. Ta poczciwa i wzruszająca się ciotka Stasia. Może i ona miała jakieś swoje zmartwienie? Może się rozwiał jej wieczorny cyrk? Ale to nic! Da sobie radę. Tylko gdzieby tu pójść? Z tęgo wszystkiego odechciało mu się nawet jeść.
Ulica tchnęła leniwą ciszą popołudniową, ową porą dnia, w której nuda powłóczy się niemal namacalnie. Nawet „Kusia“ wylegiwał się pewnie teraz w którymś z okien klatki schodowej. Kamil zajął jego miejsce przed bramą. Po przeciwległej stronie ulicy spacerował jakiś uczeń z pliką książek ściśniętych rzemieniem, i patrząc w kierunku górnych pięter domu, gwizdał co chwila na palcach, przenikliwie i porozumiewawczo. Nieco dalej, przed sklepem spożywczym, który nazywano od numeru domu „pod piątym“, stał elegancko ubrany w szarym garniturze i żółtych półbutach, właściciel tego interesu, paskarz, mistrz od falsyfikacji towarów, pierwszorzędny macher od wagi w swoim sklepie. Wyglądał jak z plakatu nawołującego do walki
Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/162
Ta strona została uwierzytelniona.