Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/169

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie myśl a tatusiu... nabroił, to musi odsiedzieć... nie ma go w Warszawie... jest w innym mieście... w Lublinie, zdaje się...
— A czym ja będę, jak dorosnę... ciociu?
— Jeszcze czas o tym myśleć... a na co masz ochotę?
— Ja nie wiem... mnie się jeszcze nie chce niczym być...
— No to czego marudzisz! Zaraz ci pościelę... myj nogi i kładź się spać.
I ciotka Zosia jeszcze raz westchnęła, po czym energicznie wzięła się do słania. Kamil poszedł w mroczną okolicę kuchni, napełnił miednicę wodą i zanurzył zgrubiałe, szorstkie od brudu stopy. Widział jak po białych kaflach spacerowały wąsate karaluchy, przyglądał się ich mądremu i statecznemu zachowaniu... myślał o nich, chciał coś zapytać, ale zdążył tylko wytrzeć nogi gałganem, zaraz potoczył się w stronę stołu, wdrapał się na poczciwy, skrzypiący mebel i zasnął bez myśli żadnej, bez czucia.
— Ach ta Stacha przeklęta... zapomniała klucza i czuwaj tu do późna w nocy, Boże... Boo‑żee — mówiła ciotka Zosia ziewając i układając się do snu.

VI

Fabryka mieściła się na podwórku, we wnęce, między ścianą budyneczku i jedną z trzech ścian domu, okalających podwórko. Był to kąt zaciszny, przesłonięty daszkiem z rozmaitych gratów, stała tam gruba decha na dwu starych beczkach, na desce leżał czysty i gładki kamień, przy desce mogło stanąć obok siebie dwóch